To już naprawdę KONIEC?

Podstawówka

Bardzo chciałam iść do pierwszej klasy. Byłam wtedy TAKA dorosła. W końcu szkoła, a nie przedszkole, wszyscy wiemy, jaka to nobilitacja. Pamiętam, jak płakałam nad tabliczką mnożenia, bo była taka nudna, a mi bardzo nie chciało się jej uczyć. I jak uratowała mnie mama, która pokazała mi, jak ją zrozumieć, a nie wykuć na pamięć. Do dziś zdarza mi się korzystać z jej sposobów.

Pamiętam, jak dostałam 6 z przyrody, bo był to okres, gdy intensywnie interesowałam się zoologią i swoją wiedzą zadziwiłam nauczycielkę. Pamiętam pierwszą miłość, i to nie platoniczną, choć po raz pierwszy przekonałam się, że trzeba się postarać, by chłopak chciał złapać za rękę, a nie tylko ciągnąć za warkocze.


Gimnazjum

To tam usłyszałam, że nie jestem już dzieckiem, że to nie podstawówka. Na fizyce cała klasa dowiedziała się, że jesteśmy skończonymi kretynami i nowy przedmiot przywitaliśmy oceną niedostateczną.

Swoją drogą, pani od fizyki stała się nasza ulubioną nauczycielką. To tam poznałam smak platonicznej miłości. To tam bolał mnie brzuch przed matematyką, a na języku polskim dowiedziałam się, że dobrze piszę.

To tam po raz pierwszy naprawdę się zbuntowałam i sprawdzałam, jak daleko mogę się posunąć.


Liceum

Najlepsza ze wszystkich szkół, do jakich miałam okazję uczęszczać. Nagle się okazało, ze nauczyciel może być partnerem. Że można z nim pogadać i pożartować, a po odebraniu wyników z matury, napić się piwa na pożegnanie.

W końcu ktoś brał pod uwagę moje zdanie i nie twierdził, że wie lepiej.

To tam przekonałam się, że genetyka jest fascynującą dziedziną, ale chemia nie kręci mnie tak, jak mi się wydawało. I że pisanie pod klucz, jest najgorszym, co można zrobić uczniom. Do dziś pamiętam słowa: świetne opowiadanie, niestandardowe, ale w kluczu to się nie zmieściłaś. Dwa.


Licencjat

Dzienne studia, najlepsze co można wybrać. Ludzie, którzy w końcu są tacy jak ty, których kręcą te same rzeczy. Specyficzni profesorowie i przedmioty nie-do-zdania. 

I to dziwne uczucie, gdy nagle każdy wykładowca mówi "per pani". I ta panika, jak spamiętać, kto jest profesorem, kto doktorem, a kto magistrem, by nie palnąć gafy.

Pierwsza sesja, którą każdy przeżywa jak koniec świata. I każda następna, którą człowiek coraz mniej się przejmuje. Wykłady, których unikało się jak ognia, a później notatki wyciągało spod ziemi.

I takie, na których prowadzący z pasją potrafiłby opowiedzieć o rozmnażaniu dżdżownicy i ciągle miał pełną salę.


Magister

Studia zaoczne. Nagłe zaskoczenie, że wykład potrafi trwać pięć godzin. I milion technik mających zapobiec zasypianiu. I zimny prysznic, że studia niewiele mają wspólnego z tym, gdzie się pracuje.

Tłum fantastycznych ludzi. I znowu prowadzący, siejący pogrom. I tacy, do których nie trzeba chodzić. I przedmioty, na których człowiek stara się nie powtarzać jak mantrę: jestem na to za głupi. I takie, które przepisuje się ze wcześniejszych studiów.

I nagle BUM.


Koniec

Jeszcze niedawno umierałam ze stresu, czy zdążę ze wszystkim na czas. Jeszcze wczoraj stałam przerażona na korytarzu, czy trafię na odpowiednie pytania. Nie pomagała świadomość, że musiałabym nic z siebie nie wydukać, by oblać obronę. Że wiem, o czym pisałam i że jestem przygotowana.

I nagle dziś.

Jest po wszystkim.

Już nie muszę się martwić sesją, kolokwiami i tym, że harmonogram znowu uległ zmianie. Nie muszę mieć już wyrzutów sumienia, że oglądam n-ty odcinek Supernatural, zamiast się uczyć. Zostałam panią magister. I ciągle nie mogę uwierzyć, że siedemnaście lat nauki zleciało ot tak.