Cenimy tylko multitasking

Wierzę, że są osoby, które umieją robić milion rzeczy na raz i wszystkie robią dobrze. Ja nie jestem jedną z tych osób, a tzn. multitasking sprawdza się u mnie tylko wtedy, gdy obie rzeczy nie są wybitnie skomplikowane, jak oglądanie serialu i malowanie paznokci, czy słuchanie podcastu i sprzątanie. Problem pojawia się, gdy trzeba zrobić ważną prezentację, równocześnie załatwiać inną ważną sprawę przez telefon i czytać maila z kolejną istotną rzeczą na wczoraj.

Finalnie robię wszystko, nie robiąc tak naprawdę niczego –  mając świadomość, że niczego nie skończę, a już na pewno, nie porządnie i tak jak trzeba. Lista zadań jest w tym przypadku przydatna. Ale gdy rośnie, zamiast maleć, mam ochotę wsadzić ją do szuflady z nadzieją, że czarodziejsko zniknie.

Co innego, gdy mogę odznaczać każdą rzecz po kolei, punkt po punkcie, koncentrując się na niej i poświęcając jej sto procent swojej uwagi. Wtedy jest czas i możliwość, żeby nawet trudne zadania, rozłożyć na czynniki pierwsze i pomyśleć jak je ugryźć.

Multitasking nie tylko nie pozwala zastanowić się, jak dany problem rozwiązać, ale każe gryźć wszystko na raz, przerzuć na szybko, połknąć a finalnie i tak całość wyląduje na dywanie. W jednym solidnym porzygu siwych włosów, nerwicy i nieprzespanych nocy. I czasem trzeba, jasne, że tak, życie nie czeka i nie pyta, czy już skończyłeś i możesz zrobić coś innego.

Szkoda tylko, że pomimo głośnego mówienia o tym, jak życie w pośpiechu i stresie jest niezdrowe, wręcz niebezpieczne, pomimo wzrastającej popularności slow life, work-life balance, czy jak chcecie to nazwać – chwalenie się, że robi się tysiąc rzeczy na raz i śpi dwie godziny na dobę, nadal jest uznawane w społeczeństwach za cnotę.

I jasne, szef wymaga i pracy tyle, że zabieramy ją do domu, a tu jeszcze rodzina i dzieci, wszystko trzeba jakoś ogarnąć. Tylko ile z tych zadań musi być faktycznie wykonane na już, a co można odłożyć, bo świat nie tylko się nie zawali, ale ich nie zauważy ich braku?


W dodatku żyjemy w cudownych i jednocześnie trudnych czasach. Nigdy wcześniej człowiek nie był atakowany przez tak wiele zewnętrznych bodźców równocześnie, bombardowany milionem informacji. Nigdy wcześniej nie był na wyciągnięcie ręki wszystkiego i wszystkich, niezależnie, gdzie się znajduje.

Praca zdalna, która miała być ułatwieniem w pewnych zawodach, stała się zabieraniem etatu do domu. Po przepracowaniu 8 godzin w biurze. Jeszcze, żeby to wynikało z własnej woli pracownika — ale nie, szef wielokrotnie wymaga, by tak było. A współpracownicy patrzą krzywo, gdy ktoś się z tego schematu wyłamuje.

Technologia uczyniła nasze życie rozkosznie prostym, a równocześnie, psychicznie dużo bardziej skomplikowanym. Ciągle przetwarzamy i mniej lub bardziej świadomie, wybieramy to, co wydaje się dla nas istotne. Lub odpuszczamy całkowicie, pozwalając światu wybrać za nas, jakie informacje będą do nas docierać.

Są momenty w życiu, gdy nie ma rady – trzeba zapieprzać. Wycisnąć z siebie wszystko. Tylko coraz częściej momenty zamieniają się w lata, a wręcz w całą karierę zawodową, dopchaną życiem prywatnym, w którym nie ma czasu na sen. Bo z Instagrama wiemy, że w życiu prywatnym też powinniśmy robić tysiąc rzeczy, nie można po prostu leżeć i czytać, oglądać serial, albo po prostu spać.

A my ciągle udowadniamy, że damy radę. Da się zrobić. Nie ma problemu.


Warto?