Nie oceniaj filmu po tytule, czyli El Camino Christmas

Nie będę kłamać. Wybrałam ten film, bo ma głupi tytuł. Święta w El Camino? Ha! Plus opis: Włóczęga, pijak, zastępca szeryfa, dziennikarka i samotna mama przeżyją święta tak dziwne, że aż trudno w to uwierzyć. Przygotowałam nawet notes i długopis, żeby spisywać wszystkie durnoty!

I ocknęłam się na napisach końcowych. Gdzie podziała się pseudo-świąteczna komedia, z żartami tak żenującymi, że człowiekowi wstyd, nawet gdy ogląda je sam? Gdzie nieprzemyślany scenariusz? Gdzie jest film, którego się spodziewałam?

Powinnam na kolanach przejść wokół najbliższego kina ze cztery razy, biczując się i krzycząc "Nie będe oceniać filmu po tytule, nigdy więcej! I po opisach na Netflixie! Nigdy, nigdy!"

Widzicie tego Pana w kapeluszu? Przyjrzycie się mu dobrze. Tak dokładnie, to Kurtwood Smith, którego znacie z roli Reda Formana w Różowych latach siedemdziesiątych.

El Camino Christmas nie jest filmem stricte świątecznym, choć ducha świąt odmówić mu równocześnie nie można. I naprawdę, nie patrzcie na ten durny opis powyżej, ani na żaden inny. Błagam was. Więc, w końcu, o czym jest El Camino?

El Camino jest o chłopaku, który przyjechał do nieznanego sobie małego miasteczka. Jest o mamie 5-letniego synka, który z jakiś powodów nie powiedział jeszcze ani słowa. Jest o policjancie-alkoholiku, który nie potrafi ani odejść ze służby, ani przestać pić. Jest o pijaku, który w inny sposób już nie umie wyleczyć się ze swojej przeszłości. Jest także o nieszczęśliwym zbiegu wydarzeń i okolicznościach, które sprawiają, że przyjezdny chłopak staje się głównym podejrzanym i nie ma już innego wyjścia, jak dalej w to brnąć. W końcu, jest o poszukiwaniu: nowego życia, rodziny i wybaczenia. W miejscu, gdzie śnieg nie padał od 40 lat, a wokół żółciutki piasek i prażące słońce.

IMDb uznaje go za komedię, ale dla mnie jest to bardziej komedio-dramat. Bo owszem, dostajemy tu kilka typowo komediowych zagrań - ale z kolei nie są to durne wymiany zdań. Humor oparty jest na zaistniałej sytuacji i wcale nie ma go zbyt wiele. Gdy fabuła filmu w końcu osiada w jednym miejscu, a nasi bohaterowie pozostają zamknięci na niewielkiej przestrzeni, gdzieś ten humor znika. Dostajemy sytuację bez wyjścia, w której nawet dobry uczynek, może zamienić się w katastrofę.

Nie udawajmy, że nie, na głównego bohatera to się bardzo dobrze patrzy. Nawet lepiej, niż dobrze.

Sprawa wygląda inaczej na zewnątrz budynku, w który otacza policja, to tam dochodzi jeszcze do kilku komediowych zagrań, służących rozładowaniu sytuacji - ale znów, wywołają one uśmiech na twarzy, a nie salwy śmiechu.

Nie będę Wam tu wmawiać, że jest to film wybitny - bo nie jest. Ale jest filmem dobrym, zostawiającym za sobą pewną refleksję. To czego nie mogę zrozumieć, to ten nieszczęsny tytuł.

Bo powiedzcie sobie szczerze, co myślicie, gdy go czytacie? Że to jakaś chała, film klasy D, omijać szerokim łukiem. Zaproponujcie ten film znajomym - nie skończycie wymawiać jego nazwy, gdy rzucą, że nie mają ochoty go oglądać. Na litość bloga, ja tu miałam pisać o przystrajaniu kaktusów bombkami, bo przecież to widzę na plakacie. Odpowiedzialnych za marketing, powinni zwolnić, wywalić na pyszczki w ten El Caminowski piach z zakazem pracy w zawodzie.
O, kolejna znana twarz! Jessica Alba jako dziennikarka. Swoją drogą - jaka ona jest piękna.

To, do czego przyczepiłabym się fabularnie najbardziej (prócz marketingu, ech...), to podwójny epilog. Wydaje mi się, że zakończenie historii po prostu na dniu wigilijnym, bez dalszego "a co u naszych bohaterów słychać po czasie" dałby całości lepszy wydźwięk. Jak to mówią, co za dużo, to nie zdrowo. Tu jest nie zdrowo o jakieś 2 minuty.

Idźcie i oglądajcie. I nigdy nie oceniajcie filmu po tytule.