Tuż po rozdaniu Oscarów wybrałam się na Kształt Wody. Starałam się bardzo nie narzekać, że to nie 3 Billboardy wygrały Oscara za najlepszy film, ganiąc się w myślach, że przecież nie widziałam Shape of Water. Może faktycznie jest lepsze?
I o ile potrafię zrozumieć wszystko, za co można się w tym filmie zakochać, to niestety po raz kolejny całkowicie minęłam się z gustami z reżyserem Guillermo del Toro.
Pierwszy raz rozczarował mnie ogromnie, gdy stworzył Crimson Peak. Nie dość, że z Tomem w roli głównej, to jeszcze dziwaczny horror? Jestem na pokładzie! Tylko, że nie... Crimson Peak nie tylko nie okazał się być horrorem, a gotyckim romansem, co jeszcze kiepskim gotyckim romansem. Na początku naprawdę myślałam, że zawiodłam się, bo przygotowałam się na inny gatunek, ale niestety - ten film jest zły nawet wtedy, gdy wiemy, że zaraz obejrzymy słaby gotycki romans.
Shape of Water ma dla mnie ten sam problem.
Problem taki, że o ile nie można zarzucić del Toro brak wyobraźni i umiejętności kreacji rzeczy wizualnie niezwykłych, tak zgubił gdzieś w tym wszystkim to, co było tak wspaniałe w Labiryncie Fauna. Tam mieliśmy nie tylko dziwności, ale reżyser umiał wywołać w nas niepokój i opowiedzieć jakąś historię. Nawet z filmu o wielkim robotach walczących z przybyszami z kosmosu umiał wyciągnąć coś więcej - bohaterowie mieli za sobą historię, łączyły ich jakieś więzi. A to, że potem Jaeger używa statku jako maczugi, okładając przeciwnika, było już tylko wartością dodaną.
Obecnie, choć widzę, co del Toro chciał powiedzieć, Kształt Wody to dla mnie przerost formy wizualnej nad treścią. Wszystko wspaniale, ale jednak pasuje, żeby w ciągu tych dwóch godzin, znalazła się tam jakaś historia, a nie tylko ładne obrazki.
Del Toro stara się nam opowiedzieć o wyobcowaniu, byciu innym, braku akceptacji społecznej dla tej inności - problem jest jednak taki, że opowiada to w taki sposób, że jest mi kompletnie obojętne, co stanie się z tymi bohaterami. Nie jestem z nimi związana, nie jest mi żal wodnego stworka, nie czuję chęci śledzenia historii niemej dziewczyny. Tym bardziej, że ta historia jest dla mnie mało prawdopodobna.
Przede wszystkim dlatego, że przez cały film ten stwór nam zdycha, jest biedny, raniony tylko po to, by na końcu okazać się praktycznie nieśmiertelny i potężny. Zastanawiające jest także to, jakim cudem nie zna żadnych zachować ludzkich, nie znał żywności takiej jak jajka, podczas gdy mamy jasno powiedziane, że był częścią jakiejś małej społeczności plemiennej, która go czciła, i jak można łatwo wywnioskować, którą on regularnie odwiedzał i uzdrawiał.
Jestem wstanie pojąć, że opuszczona i biedna dziewczyna zakochuje się w potworze (nowoczesna wariacja nt. Pięknej i Bestii?), a potwór w niej, ale nie rozumiem, jak przez najbliższe osoby zostało to przyjęte bez nawet krzty obrzydzenia, albo chociaż próby odciągnięcia jej od uprawiania z nim seksu. Naprawdę tak bardzo mieli gdzieś losy tej dziewczyny, że zupełnie nie przejęli się tym, że uprawia seks z czymś co ma szpony i w sumie może odgryź jej głowę, jak nagle zmieni zdanie?
Bo kolejną rzeczą, jaka jest niebywała, to fakt, że nikt z przyjaciół naszej niemej bohaterki, się go nie boi. O ile ona w swoim ślepym zafascynowaniu zapomniała o czymś takim jak instynkt samozachowawczy (tym bardziej, że kilka scen wcześniej myła pochlapane krwią laboratorium i bynajmniej nie była to krew stwora), tak cała reszta również nie przejawia żadnych wątpliwości. To czego się boją, to złapania podczas akcji ratunkowej, ale nie samego faktu, że uwalniają dziwną istotę, o której nie wiedzą nic. Nie rusza ich za bardzo nawet to, gdy dosłownie rozczłonkowuje kota i go zjada.
Głodny był. No super. Faktycznie nie ma się czym przejmować.
I jasne, jest to nowoczesna baśń dla dorosłego widza. Tylko można by ją skrócić do godziny. I dodać cokolwiek, co poruszyłoby serce, sprawiło, że zaczęlibyśmy się przejmować.
Zamiast tego dostajemy długaśne, nic nie wnoszące sceny. Gdy już w końcu zaczęła się jakaś akcja, byłam filmem tak znudzona, że nie potrafiłam wciągnąć się w historię. Co jest dla mnie dziwne, bo ja lubię powolne, przeciągnięte filmy, które nawet niekoniecznie muszą mieć za sobą jakąś konkretną puentę, czy zakończenie. Wystarczy przypomnieć ostatnie The Place, oparte tylko i wyłącznie na dialogach pomiędzy bohaterami. Tak się nic więcej nie dzieje. A jest to film fenomenalny.
Można by pomyśleć, że del Toro miał w tym filmie wszystko - świetnych aktorów, którzy naprawdę się sprawdzili, doskonałe efekty specjalne, utalentowanego operatora kamery, genialny montaż, dobrze dobraną muzykę. Tylko że gdzieś w tym wszystkim zabrakło miejsca na historię. Niestety sceny jazdy autobusem, masturbacja w wannie, czy jedzenie placków, nie sprawia, że jesteśmy z bohaterami bliżej i zaczynamy ich rozumieć. W scenariuszu zabrakło całkowicie miejsca na stworzenie takich dialogów i scen, w których moglibyśmy się z bohaterami utożsamić, zrozumieć ich choć trochę. Lub być ciekawym, co właściwie się stało, że nasza bohaterka nie może mówić. Niestety, nie byłam ani trochę ciekawa jej historii, ani tego, co dzieje się z nią na ekranie.
I może finał by choć trochę to wszystko uratował. Gdybyśmy dostali smutną historię, w której nasi bohaterowie na końcu giną, krok przed wolnością. Ale nie. Oczywiście, że nie. Bo nagle stwór może się uleczyć ze śmiertelnych ran. Dlaczego teraz? Dlaczego wcześniej nie mógł? Cóż, wcześniej scenarzyście nie było na rękę by stwór był wszechpotężny. Teraz jest to niezbędne. Co jest tak bardzo nielogiczne, że aż boli.
Drogi Guillermo del Toro. Po raz kolejny mam poczucie zmarnowanego czasu na twoim filmie i zmarnowanych pieniędzy. Może zamiast popisywać się stroną wizualną, warto by popracować nad ciekawą historią? Bo co z tego, że będę wstanie rozpoznawać twoje filmy po jednym kadrze, skoro będę na nich przysypiać w kinie. Przestań się popisywać i zacznij opowiadać jakieś ciekawe historie.