FACEBOOK INSTAGRAM TWITTER BLOGLOVIN GOODREADS

Bałagan Kontrolowany

  • Główna
  • Popkulturalny Bałagan
    • Filmy
    • Seriale
    • Książki
    • Stand-up
    • Teatr
    • Popkulturalne zapiski
    • Niezbędnik Fana
    • Filmy świąteczne
  • Miszmasz Kontrolowany
    • Na luzie
    • Na poważnie
    • Motywacja
    • Blogosfera
  • Kontakt
  • Współpraca

To nie będzie długa recenzja. I będzie bardzo, bardzo ogólna. Bo im mniej się wie o tym filmie, tym lepiej. I choć widzę, że jego oceny IMDB są bardziej w okolicach średniej, to… no cóż, ja bardzo starałam się nie płakać na głos w wypełnionym po brzegi kinie.

A to mi się na filmach świątecznych nie zdarza.


Kate i jej życiowy bałagan

Kate, a raczej Katerina, ponieważ razem z rodzicami wyemigrowała z Jugosławii, jest po ciężkiej chorobie. I od tamtego czasu jej życie to bałagan, a ona sama… no cóż, otoczenie ma duże trudności, żeby ją polubić. Można wręcz powiedzieć, że wszyscy jej przyjaciele, to osoby, które zna od wielu lat, którzy znali ją jeszcze zanim zaczęła się staczać na dno.

I można by się czepiać, że wypadki, które Kate wywołuje, bywają zbyt przerysowane, ale dla mnie są one idealną równowagą dla drugiej połowy filmu.


Tom to uczynny chłopak

Tom z kolei jest uczynny. Działa w kilku miejscach pomagając innym osobom, które mają dużo trudniej w życiu od niego. Jest radosny, zawsze patrzy w górę – bo można tam znaleźć ciekawe i piękne rzeczy.


Kate i Tom

Więc jak możecie sobie wyobrazić: Kate i Tom to dość dziwaczna para. Jeżeli możemy ich tak nazwać, bo ich związek wygląda dość specyficznie. Tom stara się nie używać telefonu, więc Kate nie ma się jak z nim skontaktować. Wpadają na siebie więc albo przypadkiem, albo muszą odwiedzić wiele miejsc, by się znaleźć.

Same spotkania też są zresztą sporadyczne, a kamera zawsze zostaje z Kate. Nie wiemy, co ile dni się widują, ale film wyraźnie sugeruje, że nie jest to regularne.


Rodzina Kate

Rodzina Kate również jest ciekawa, a wraz z upływem czasu dowiadujemy się o nich coraz więcej. Z jednej strony mamy problemy wewnątrz rodziny. Matka Kate żyje przeszłością – tym jak było w Jugosławii, jak trudno było tam funkcjonować. Cierpi też na depresję. Ojciec z kolei pracuje poniżej swojego wykształcenia, a siostra niby odniosła sukces, ale było to spełnianie marzeń rodziców, a nie jej samej.

Z drugiej, film mocno komentuje Brexit. Od pokazywania wiadomości, przez zwyzywanie w autobusie, po strach mamy Kate. Znowu są w kraju, w którym ich nie chcą. Znowu się zaczyna. 

Przecież mieli być już bezpieczni.


Emilia Clarke

Wiem, że wiele osób ma ogólnie zastrzeżenia co do gry Emilii – ale moim zdaniem w tym filmie wypadła bardzo dobrze. Gdy trzeba, jest nieznośna, egoistyczna i głośna. Gdy trzeba, jest zabawna. I, gdy trzeba, jest cicha, nieporadna i załamana.

Nie mogłam jednak przestać myśleć, jak trudne i oczyszczające musiało być dla Emilii przyjęcie tej roli. Bo choć cierpiała na zupełnie inną przypadłość niż grana przez nią bohaterka – to tak jak Kate była bliska śmierci i musiała przejść 2 operacje ratujące życie.

I myślę, że dużo z tego co zobaczyłam na ekranie, było tym, co Emilia sama przeszła. Strach i niepewność. Niby jest już dobrze, ale jak przestać się bać jutra?


Więc co z tym filmem?

I nie mogę nic więcej powiedzieć. Bo wszystko, co powiem, to będzie zdrada zakończenia, a bez niego nie da się tego filmu dobrze skomentować. Jednak Last Christmas dał mi to, czego w filmach świątecznych szukam.

Świeżość.

Bo choć sam zabieg, który zastosowano w finale, nie jest w kinie nowy, to nie widziałam go jeszcze w filmach świątecznych. Jest to całkowite przełamanie znanych i powtarzanych klisz gatunkowych.


Równocześnie, dla mnie, był to film bardzo wzruszający. Może dlatego, że jak bohaterka, ciągle szukam miejsca w życiu? Może dlatego, że potrzebowałam usłyszeć kilka konkretnych słów i zdań?

A może dlatego, że zupełnie nie byłam na niego gotowa?

Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że Last Christmas ląduje na liście moich ukochanych filmów świątecznych. I że z chęcią do niego wrócę za rok.
Share
Tweet
Pin
No komentarze


Po Świątecznym Księciu czas na Świątecznego Rycerza. Naprawdę, tytuły filmów świątecznych brzmią, jak „sprawdź 5 słowo na 34 stronie ostatnio przeczytanej książki i dodaj do niego słowo »świąteczny«! Koniecznie napisz nam, co ci wyszło!”.

Jednak tu Was zaskoczę, wcale nie podchodziłam do Świątecznego Rycerza wrogo nastawiona. Wręcz przeciwnie – zeszłoroczny film z Vanessą Hudgens wspominam bardzo dobrze. Choć Zamiana z Księżniczką jest typowym filmem świątecznym, dała mi dużo radości. Pomyślałam, że może tak będzie i tym razem?

Tym bardziej że samą Vanessę jako aktorkę bardzo lubię, ma dziewczyna ogromny talent. Nawet jak film jest nijaki, to ona zawsze działa na jego plus.

No więc jaki był ten Świąteczny Rycerz?

Nie można zaprzeczyć, trudno oderwać od nich wzrok.

Prosto, ale przyjemnie

Fabuła Świątecznego Rycerza jest prosta. Prawdziwy średniowieczny rycerz, Sir Cole, wskutek pewnych wydarzeń zostaje przeniesiony z XIV do XXI wieku. Ma czas do 24 grudnia, by znaleźć i wypełnić swoją misję – tylko wtedy będzie mógł powrócić do swoich czasów.

Wpada na niego nasza główna bohaterka, młoda nauczycielka Brooke, która – co widać już na zwiastunie – potrąca samochodem naszego dzielnego rycerza.

I choć ten zabieg wydawać się może bezsensowny, fabularnie wprowadził bardzo dobre rozwiązanie. Wszyscy zgodnie uznają, że Cole walnął się w głowę i twierdzi, że jest rycerzem. A przebranie? No cóż, to czas świąt, masa osób dorabia w przebraniach.

W przeciwieństwie do Świątecznego Księcia wygłaszane przez Cola poglądy, skąd jest, co robi, jakie jest jego przeznaczenie – od początku do końca traktowane są przez wszystkich jako gadanie biedaka, który nie odzyskał pamięci.

I choć Brooke w pewnym momencie sama zaczyna się zastanawiać, czy może być w tym choć trochę prawdy – jej pomoc nigdy nie wychodzi poza próbę pomocy chłopakowi, który nie wie, gdzie jest. A skoro jego rycerskie przekonanie ma deadline, to dlaczego by nie iść za tym, w co Cole wierzy?


Oprócz zaskakująco rozsądnie napisanej linii fabularnej było jeszcze kilka detali, które mnie zachwyciły.

Pierwszy z nich to reakcja otoczenia na wieść, że Brooke przygarnia Cola do siebie do domu. Zarówno zaprzyjaźniony policjant, jak i siostra Brooke wyrażają zaniepokojenie. Nie robią tego oczywiście zbyt nachalnie, w końcu fabuła romansu musi się toczyć – ale nie ukrywajmy, to jest tak rzadkie w filmach (szczególnie świątecznych), że przyjmuję to z radością.

Drugim jest brak usilnego konfliktu pomiędzy bohaterami – nie okłamują siebie nawzajem, nikt niczego nie ukrywa. Nie ma tu całego filmu oszukiwania drugiej osoby, która potem wzrusza ramionami na te wszystkie kłamstwa i wyznaje miłość aż po grób.

Trzecią rzeczą, jaka mnie urzekła, to mała siostrzenica Brooke, którą Cole uczy walki na miecze. Sa to bardzo urocze sceny, a mała Claire jest po prostu słodka. I nie jest na siłę przemądrzałym dzieckiem, które mogłoby irytować.

Zachwycę się jeszcze poprawną instrukcją schodzenia z jeziora, skutego cienkim lodem. Tak, małe rzeczy, a cieszą ;)


Potknięcia Świątecznego Rycerza

Nie mogło być jednak idealnie. I choć cały film zaliczam na plus, to… no cóż, jest kilka rzeczy, których nie rozumiem.

Zaczniemy od pułapki, jaką jest wrzucanie osoby z przeszłości, do współczesnych czasów. Bo choć twórcy starają się pamiętać, by Cole mówił starą angielszczyzną. I naprawdę fajnie to wychodzi, to jednak nasze czasy różnią czymś więcej, niż sposobem mówienia. Technologia jest dla Cola niczym magia.

I o ile twórcy pamiętają na początku, że Cole ma się wszystkiemu dziwić, tak nagle bez instrukcji umie obsłużyć telewizor (Brooke mu go tylko włącza, ale nic nie tłumaczy). Jakby tego było mało, chłopak od razu popada w binge watching. Ale do tego jeszcze wrócimy.

Sam telewizor jeszcze potrafię wybaczyć, kilka przycisków na pilocie, możemy założyć, że po próbach i błędach Cole wcisnął prawidłowy. A Netflix — jak to Netflix — odtwarza wszystko bez większej ingerencji.


Jednak jazdy samochodem wybaczać nie zamierzam. Bo nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, że to był typowo amerykański samochód z automatyczną skrzynią biegów, to Cole powinien na pełnym gazie wjechać w pierwszą napotkaną rzecz. I na pewno nie mieć pojęcia, jak się nim cofa.

Więc nie, jego nieskładna jazda slalomem nie ratowała sytuacji.

Swoją drogą, jak Brooke mogła mu dać kluczyki do auta? Gość dziwi się, jak działa radio, telewizor nazywa pudłem z obrazkami, ale tak, na pewno wie, jak kierować samochodem. Znaczy stalowym koniem. Good for you, girl.

Scena ta drażni mnie jeszcze bardziej z prostego powodu. Do niczego nie prowadzi. Cole mógłby równie dobrze pójść na spacer. Jazda samochodem miała wprowadzić tylko element komediowy, a zamiast tego, była fabularną pułapką, w którą scenarzyści radośnie wpadli i jeszcze sobie pogratulowali.



Film oczywiście nie darował sobie wszechwiedzącej czarownicy, będącej często gdzieś w tle kadru. Ale czarownicę jeszcze można obronić – w końcu siłą rzeczy, w tym świecie działa magia. Jednak dostaliśmy również doradzającego Mikołaja. Bo na święta, każdy facet dorabiający jako Mikołaj ma świetne rady, jak poradzić sobie z życiem.

I muszę, muszę wytknąć jeszcze jedną rzecz. Bo w filmie dostajemy motyw podarowania psa jako prezent pod choinkę. Pomimo że żadne z rodziców Claire tego psa nie chce. Bardzo mnie ten motyw poraził i pragnę podkreślić – zwierząt nie daje się w prezencie, a już na pewno nie bez wyraźnej zgody rodziców dziecka. Bo to oni się będą tym zwierzakiem zajmować. Takie zachowanie sprawia, że psiaki, koty i inne zwierzaki są wyrzucane, albo lądują w schroniskach.

Problem mam jeszcze ze scenami z uczennicą Brooke. Bo o ile jeszcze w scenie początkowej, całkiem zgrabnie nawiązuje to do tematu filmu, a Brooke jakoś koi złamane serce uczennicy. Tak później dostajemy minutową, gdy Brooke odwołuje wszystko, co powiedziała. A biedna nastolatka ma totalny zamęt w głowie.

I znów, jest to scena totalnie nic nie wnoszącą do fabuły.

Rodzina Brooke jest bardzo sympatyczna. Nie ma tu niemiłej siostry, czy przemądrzałego dziecka.

Wielkie Świąteczne Uniwersum Netflixa

Tak, dobrze czytacie.

Musimy na chwilę do Świątecznego Księcia wrócić, bo… oba filmy dzieją się w tym samym uniwersum. Aldovia jest tu wspomniana jako istniejące państwo.

Więc… czy to oznacza, że tam też istnieje magia? Biorąc pod uwagę fabułę Świątecznego Królewskiego Dziecka oraz fabułę Świątecznego Rycerza, musimy założyć, że tak.

Łączenie tych dwóch światów wydaje mi się strasznie niepotrzebne.

Ale może tylko mi.

Jednak Netflix nie poprzestał tylko na wspomnieniu Aldovii. Cole ogląda Świąteczny Kalendarz oraz Holiday in the Wild. Oczywiście zarywając przy tym noc. W ogóle temat binge watchingu regularnie powraca.

Wskaźnik netflixocepcji wylądował w tym filmie na numerze: 3.


Czy polecam? Myślę, że w ogólnym rozrachunku tak. Nie jest to żaden wybitny film świąteczny, o którym będziecie pamiętać i wracać do niego rok po roku. Jednak nie jest też filmem, przy którym umierają komórki mózgowe. Fabuła sprawiła, że kilka razy się uśmiechnęłam, a na aktorów bardzo przyjemnie się patrzy.

Szczególnie Vanessa potrafi posłać bardzo rozmarzone i maślane spojrzenie.
Share
Tweet
Pin
No komentarze


Dobra, bądźmy szczerzy, nikt chyba nie spodziewał się dobrego filmu. W sumie Netflix mocno by nas zaskoczył, robiąc ze Świątecznego Dziecka coś naprawdę dobrego i lepszego od pozostałych części serii. Niestety, po dającym się oglądać, ale bardzo sztampowym Królewskim Księciu oraz niezwykle nudnym Królewskim Weselu, dostaliśmy Królewskie Dziecko z jakiegoś powodu wzorowane na powieściach Agathy Christie. W złym tego słowa znaczeniu.

Ale po kolei.


Pewne rzeczy się nie zmieniają


Jak to, że nasza bohaterka nadal jest blogerką. Amber jednak nie robi już afery o to, jakie zdjęcia może umieszczać i o czym pisać, można by więc pomyśleć, że dorosła i dojrzała do roli królowej.

Można by, gdyby nie fakt, że chce dla swojego dziecka, następcy tronu, tak normalnego życia jak samodzielne jeżdżenie metrem w wieku kilku lat. Podczas gdy sama nie może się ruszyć, by nie zostać otoczona przez rzesze wielbicieli. Nie ma to jak dbanie o bezpieczeństwo dziecka.

Daruję sobie rant, że ktoś, kto rodzi się w bajecznie bogatej i wpływowej rodzinie, nigdy nie będzie miał „normalnego” życia, choćby przez przywileje i możliwości, jakie posiada.

To, co mnie zafascynowało, to nasza Amber ucząca się historii Aldovii i samej rodziny królewskiej PO zastaniu królową. Tak pamiętam, że części drugiej nie była zainteresowana dokształcaniem się, ale powiedzmy sobie szczerze – Richard i o rodzinie, i o kraju musiał jej kiedyś opowiedzieć.

Albo i nie. To dziwna para jest.

Jedynym plusem tego filmu jest to, że księżniczka Emily jest zwykłym dzieckiem. A nie przemądrzałą dziewczyną z części 1, czy genianą hakerką z części 2.

Ale, nasza dokształcona Amber nie tylko bryluje na kolacjach, ale też wchodzi w ambersplaining, tłumacząc wszystkim zebranym, o jakim historycznym wydarzeniu jest mowa. No brawo.

Jednak, po tym całym wstępie z zapoznawaniem się z rodziną królewską i z historią kraju, którym przyszło jej rządzić, można by pomyśleć, że zapoznała się też z etykietą. Ale chyba nie, skoro etykieta jest Amber tłumaczona tak na 3 sekundy przed zapoznaniem się z rodziną królewską z sąsiedniego kraju, Penglia. Dziwne, że Aldovia nie kładzie wszystkich rozmów dyplomatycznych.

Choć w sumie trochę kładzie, bo jeżeli widzieliście części poprzednie, to wiecie, że Amber protokół oczywiście złamała.

Ale na tym ambersplaining się nie kończy. Mamy bez przerwy powtarzane, jak postępowe jest królestwo dzięki Amber, i jak tradycyjne jest królewsko Penglii. Amber więc szybko stara się królową Ming „naprostować”, co jest o tyle irytujące, że nie zadaje sobie nawet trudu, by z nią porozmawiać, dlaczego pozycja królowej Penglii jest taka, a nie inna. Pomimo że mamy w filmie wyraźnie powiedziane, że to królowa Ming zajmuje się nudnymi sprawami politycznymi — to nic, poza tym jednym zdaniem, na to nie wskazuje.

W dodatku Amber ubzdurała sobie, że będzie pierwszą królową, która dokument podpisze. Bez żadnej wcześniejszej konsultacji z Penglią. To brzmi jak świetny plan.


„Intryga”

Nic z tego, co napiszę poniżej, spoilerem nie jest — dwie rodziny królewskie mają podpisać przedłużenie traktatu, a ten zostaje w tajemny sposób wykradziony. I jeżeli go nie podpiszą, na dziecko królewskie spadnie jakaś tajemnicza klątwa.

Nigdy nie dowiadujemy się jaka, za to zaskakujące jest, jak szybko bohaterowie przechodzą do przekonania „musimy zrobić wszystko, by klątwa nie zadziałała”. Można jeszcze zrozumieć Amber, która będąc w ciąży, chce swoje dziecko chronić przede wszystkim, nawet jeżeli jest to urojone. Ale inni, powinni się bardziej przejąć zerwaniem panującego traktatu, który stawia oba królestwa w stanie wojny.

Finalnie jednak, wszyscy mniej lub bardziej, dostają fioła na punkcie przepowiedni. Do samego końca.

W końcu dowiedzieliśmy się, jak wygląda świat w którym funckjonuje królestwo Aldovii.
I wiecie co? W ogólnym rozrachunku, z dobrym scenariuszem, dałoby się rozegrać tu wątek dramatyczny. Już nie raz w kinie przeżywaliśmy mniej logiczne zagrożenia. Dramatu nie ma jednak żadnego. Nic nie sprawia, że boimy się, czy to o dziecko, czy to przejmujemy widmem wojny ekonomicznej.

Co więcej – zagubionego artefaktu nie szuka policja. Tylko najpierw dwóch oficjeli, a później sam Richard i Amber. Artefaktu o znaczeniu międzynarodowym. Gdy w końcu sami nic nie znajdują, pojawia się pies tropiący, który jest chyba najbardziej oficjalną służbą poszukiwawczą a Aldovii (jak na ironię, na samym początku mamy pokazaną kolumnę z wozami policyjnymi ochraniającymi parę królewską z Penglii. Czyli jakieś służby tam mają).

Ciekawe ile razy Netflix będzie próbował nam wmówić, że to ZNOWU Simon. Pomimo że jego prawdziwe zamiary są dla widza bardzo szybko jasne.

Królowa Agatha Christie

Nie ważne, kto finalnie artefakt znalazł, gdzie i jak, nie mam zamiaru psuć wam zabawy. Kto jest winny, też pozostawię tajemnicą – choć film nie stara się złoczyńcy jakoś szczególnie ukryć. Za to całą winę próbuje zwalić na biednego Simona, który już chyba do końca swoich dni będzie musiał udowadniać, że nie jest czarnym charakterem. A o tyle jest to komiczna próba, że od samego początku widać, że chłopak jest niewinny.

Za to finał… finał jest dosłownie wyjęty z kryminałów Agathy Christie. Wszyscy zbierają się w jednym pokoju, a Amber tłumaczy rozwiązanie zagadki. I może nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie dwie rzeczy:

  1. Rozwiązanie zagadki jest takie, że każda osoba mieszkająca w Aldovii i znająca jej historię powinna na to wpaść. Ale mamy ambersplaining, więc wszyscy stoją jak te osły, zaskoczeni tym, co słyszą.
  2. Amber jest w trakcie porodu. Dosłownie, ma skurcze, ledwo stoi na nogach, prowadzano ją do łóżka, jej lekarka ledwo zdążyła — wręcz wydawało się, że Amber urodzi bez niej. Ale skurcze czarodziejsko ustają, gdy tylko wszyscy zbiorą się w pokoju, Amber wyskakuje z łóżka i niczym Herkules Poirot wskazuje winnego. Skurcze wracają, gdy tylko skończy swój wywód.

Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby przypomieć sobie kim oni byli.

Cała scena finału jest tak komiczna, że nie do końca wierzyłam w to, co oglądam. I nie chodzi o realizm sceny, a w to, że ktoś uznał to za fantastyczny pomysł. A ktoś inny ten pomysł zaakceptował. Sam poród z kolei odbywa się w tempie tak ekspresowym, że nikt nie zdążył zaproponować zaparzenia herbaty.

Ale, ale nie mogłabym Was zostawić bez pewnej wyliczanki. W filmie mamy więc obowiązkowe dla Świątecznego Księcia:

  • schodzenie po schodach w sukni (2 razy),
  • dramatyczną jazdę na koniu,
  • niebezpieczne wilki, którym mówi się "not tonight",
  • łyżwy, które występują w zastępstwie sanek,
  • strzelanie z łuku,
  • podkreślenie, że tylko Aldovia umie w święta,
  • idealny związek, w którym Amber i Richard dosłownie kończą swoje zdania,
  • dodatkowo: najbardziej stereotypową i nowobogacką szkołę rodzenia, która jakoś dziwnie kłóci się z pragnieniem normalności.

Nie ukrywam, zastanawiałam się w jak bardzo kuriozalne kierunki obierze Świąteczny Książę. I pod tym względem się nie zawiodłam. Jest to nadal pozbawiony jakiegokolwiek dramatyzmu i logiki film świąteczny, w części 3 doprawiony dodatkowo jakimiś magicznymi klątwami.

Swoją drogą, ciekawa jestem, czy będą kolejne części. I jak się będą nazywać. Drugie królewskie dziecko? Królewskie dziecko kończy roczek? A może, królewski rozwód?

Bo mam nadzieję, że będą. Cykl ten rozpoczął się od Świątecznego Księcia i rok w rok to właśnie ten film go otwiera. Co ja biedna zrobię bez kolejnych części?
Share
Tweet
Pin
No komentarze

W tym tygodniu przybiegam z poleceniami fandomowych ubrań i gier planszowych. Jedno i drugie daje niezmienną radość — a gdy jeszcze nawiązuje do ukochanych książek, filmów, czy seriali to... czego chcieć więcej?

Jeżeli szukacie książkowych inspiracji, koniecznie sprawdźcie wcześniejszy poradnik prezentowy, poświęcony w całości książkom.

Capitan Marvel


Fandomowe ubrania

W tym miejscu polecę tylko jeden sklep, z bardzo prostej przyczyny. Mam stamtąd podkoszulki, mój chłopak ma stamtąd podkoszulki, moi znajomi to tam kupują fandomowe podkoszulki i bluzy. I mogę bez cienia wątpliwości zaręczyć, że ubrania są wysokiej jakości, nie kurczą się, a nadruki są nienaruszone nawet po wielu praniach.

Chodzi o OtherTees, które jest niezawodne pod tym względem. Co więcej, wiele ze wzorów wrzucanych jest z czasowym limitem do kupienia, dzięki temu mamy pewność, że co druga osoba nie będzie chodzić w identycznym wzorze. Ja mam np. podkoszulek z Capitan Marvel, który widzicie na zdjęciu i kocham go miłością wielką. A na mojej liście zakupów jest cudny podkoszulek z Hufflepuff.

Więc jeżeli szukacie ubrań fandomowych nie tylko z ciekawymi wzorami, ale też dobrej jakości, z czystym sumieniem polecam właśnie OtherTees.

Gry planszowe

Moja przygoda z grami planszowymi zaczęła się jakieś dwa lata temu, więc nie ma ich dużo, za to wszystkie poniższe mnie zachwyciły.

Przyjaciele

Pierwsza pozycja, to gra, którą mam w domu: Monopoly Przyjaciele. Jestem wielką fanką serialu, wciągnęłam w niego też chłopaka i od tej pory hasło Unagi jest stałym elementem naszych konwersacji. Pewnego dnia zrobił mi niespodziankę i wrócił do domu z właśnie z tą wersją, i nie mogę się przestać nią zachwycać.

Zamiast standardowych pól mamy kadry z serialu, przechodzące przez wszystkie odcinki oraz pozycje takie jak Relaxi Taxi, czy Łódka Joeya. Zasady są takie same jak w standardowym Monopoly, jednak okraszone są dodatkowymi emocjonującymi krzykami "a to pamiętacie?" przy każdym kolejnym polu. Michał zawsze zacięcie walczy, żeby móc kupić Zęby Rossa.

Fantastycznie zrobione są także pionki — które są metalowe — i kolejno odpowiadają bohaterom. Kucharska czapka Moniki, dinozaur Rossa, torebka Rachel, koszula Chandlera, gitara Phoebe i pizza Joeya.

Jeżeli to nie Przyjaciele są serialem, którego szukacie, Monopoly ma wiele fandomowych wersji — a jako osoba, która taką grę ma w posiadaniu, gwarantuję radość z takiego prezentu :) 

Gra o tron planszówka

Gra o tron planszówka

Drugą polecajką jest Gra o Tron. Ale to jest gra dla tych, co nie boją się skomplikowanych zasad i uwielbiają strategie w grach planszowych. Bo to prawdziwa gra o tron — między graczami zawierają się sojusze i następują zdrady, trzeba planować, na jakie ziemie uderzyć, których warto bronić i z kim się układać. Polecam, bo to gra na wiele godzin, choć podobnie jak przy Monopoly, mocno testuje przyjaźnie i związki :)

Dodatek Matka Smoków

Gra o tron planszówka


Przygotować się jednak trzeba na co najmniej godzinę tłumaczenia zasad, regularne zerkanie do podręcznika gry i poznawanie wielu taktyk już podczas samej rozgrywki. Na szczęście w internecie jest wiele pomocnych instrukcji, które mogą rozjaśnić zagmatwane elementy. Gra o Tron była pierwszą naprawdę skomplikowana planszówką, w jaką miałam okazję grać i myślę, że skoro taki świeżak jak ja nie uciekł z krzykiem — inni tez nie uciekną. Podczas jej zakupu kierujmy się także ilością graczy, z jaką będzie grała obdarowana osoba — nie jest to gra dla dwóch osób, tak naprawdę najlepiej grać w 5-6.

Grałam zarówno w wersję podstawową, jak i razem z rozszerzeniem Matka Smoków — które wprowadza do rozgrywki wiele nowych elementów. Więc jeżeli macie wśród bliskich osoby, posiadające podstawową grę, polecam sprezentować im rozszerzenie. Ma ono ten plus, że wprowadza system wasali, który pozwala na grę w mniejszą ilość osób niż 5-6 osób.



Ostatnią planszówką, jaką chcę Wam polecić to Star Wars Carcassonne. Oryginalna wersja rozgrywa się w średniowieczu, jednak nie miałam z nią jeszcze styczności, więc po raz pierwszy zostałam wrzucona nie w zamki, a w kosmos. Tylko rycerze się z nazwy zgadzali.

Gra polega na tworzeniu swojej dominacji w całej galaktyce, poprzez tworzenie i zajmowanie nowych dróg, planet, czy pól pomiędzy nimi. Zamiast rzutów kostką, kolejno losujemy poszczególne fragmenty planszy, dokładając je do całości. Dzięki temu rozgrywka za każdym razem wygląda i toczy się trochę inaczej. Dla mnie osobiście znajduje się trochę pomiędzy Grą o Tron, a Monopoly.

Dlaczego?

Tak jak przy Monopoly, zasady są łatwe i nie trzeba ich długo tłumaczyć. Z kolei podobnie jak w Grze o Tron, tutaj musimy działać dużo bardziej strategicznie, nieraz walczyć o swoje tocząc pojedynki lub dogadać się, by pomóc sobie nawzajem. Równocześnie, mamy tu ogromne pole losowości i szczęścia, połączonego ze sprytem — w końcu nigdy nie wiadomo, jaką część planszy wylosujemy.

Dlatego Star Wars Carcassonne jest moim zdaniem idealną opcją dla tych, co nie lubią zbyt skomplikowanych planszówek, ale jednak oczekują czegoś więcej, niż stałą planszę, na której nic się nie zmienia. Grałam od razu w rozszerzenie Carcassone Star Wars z Kylo. Zwiększa ona możliwość rozgrywki do 6 osób i dodaje nowych bohaterów. Natomiast nie będę ukrywać — nie mam pojęcia, jak bardzo dodatek zmienia sposób samej rozgrywki w porównaniu z wersją podstawową. Wiem za to, że świetnie się przy nim bawiłam i po raz pierwszy wygrałam jakąkolwiek grę planszową!

To tyle w tym wydaniu. Mam nadzieję, że udało mi się podrzucić kilka ciekawych pomysłów na prezenty :)

Ps. Słowem uwagi, bo nie wszyscy muszą to wiedzieć — dodatki do gier planszowych wymagają wcześniejszego posiadania wersji podstawowych.

Linki, które w tekście są pogrubione, to linki afiliacyjne. Co to oznacza? Dla Was nic się nie zmienia — natomiast jeżeli zdecydujecie się na zakup z takiego linku, Ceneo podzieli się ze mną częścią swojej prowizji. Dzięki temu Bałagan sam zarobi na swoje utrzymanie :)

Share
Tweet
Pin
No komentarze

Dawanie prezentów jest wspaniałe, jednak ich poszukiwanie już nie do końca ;) Jeżeli nie mamy tego szczęścia i ktoś nie trąbi od kilku miesięcy, o czym marzy, wybór może być trudny — tym bardziej, jeżeli to fan popkultury, a my akurat w temacie nie siedzimy.

Dlatego pomyślałam, że przybędę cała na biało i podzielę się swoimi pomysłami na prezenty dla geeków. Przed Wami część pierwsza dwuczęściowego poradnika prezentowego.

KSIĄŻKI

Uważam, że książki to jedne z fajniejszych prezentów — o ile oczywiście orientujemy się, co kto lubi i jakie książki chce przeczytać. Prostym sposobem, żeby to sprawdzić, jest dowiedzenie się, czy osoba obdarowywana prowadzi regularnie statystyki na Lubimy Czytać lub Goodreads (tylko ostrzegam — gdy zobaczycie listę książek do przeczytania, możecie się złapać za głowę!).


KSIĄŻKA DLA KINOMANA

Dla kinomanów polecam „Oscary. Sekrety największej nagrody filmowej". Kasia Czajka-Kominiarczuk (znana z bloga Zwierz Popkulturalny) bardzo lekko, ale przede wszystkim rzetelnie, opisuje kulisy rozdawania tych nagród, przytaczając także ich historię.

Wielki romantyzm największej nagrody na świecie rozbija się o ogromną machinę marketingu, PR-u i tego, co w ogóle się opłaca. Fragment, który mnie najbardziej zszokował, mówił o tym, że akademia wcale nie ogląda wszystkich nominowanych filmów. Jeżeli jakiś jest trudno dostępny, to no cóż, nikt nie biegnie go szukać.

Fani mody Oscarowej również znajdą tam coś dla siebie — Kasia opowiada o kulisach pięknego wyglądu aktorek i aktorów w ten wyjątkowy wieczór.

UWAGA: Książka Oscary ma mieć wznowione wydanie — będzie ono poprawione i uzupełnione o kilka dodatkowych informacji. Dlatego, jeżeli nie kupujecie tej książki pod choinkę, warto chwilę poczekać i kupić najnowsze wydanie.



KSIĄŻKI DLA FANÓW FANTASTYKI

Jeżeli szukacie dobrej, ale mało znanej fantastyki, mam dla Was dwie świetne propozycje.

Pierwsza z nich to Trylogia Kruczych Pierścieni — tom pierwszy to „Dziecko Odyna". Trylogia ta wyróżnia się poprzez niezwykły świat, jaki kreuje Siri Peterson.

Prowadzi nas w miejsce, które jest zupełnie obce dla tego, co znamy w fantastyce, a równocześnie mocno inspirowane wierzeniami Skandynawskimi, co widać już po tytule części pierwszej. Sama wsiąkłam w ten świat bardzo mocno, a autorka z każdym kolejnym tomem potrafiła mnie zaskoczyć. Było to jak objawienie, gdy już myślałam, że w fantastyce nie trafię na nic interesującego.



Drugą moją propozycją fantasy, jest znów trylogia, która zaskoczyła mnie równie mocno jak Krucze Pierścienie. A mowa o „Pękniętej Ziemi” N.K. Jemisin — całość rozpoczyna tom „Piąta pora roku".

Pęknięta Ziemia opowiada o świecie zupełnie innym od naszego, w którym od czasu do czasu pojawia się Piąta Pora Roku, która doszczętnie niszczy miasta i wioski. Niewiele jest miejsc, które potrafią ją przetrwać, a już na pewno nie są w stanie zrobić tego ludzie samotni, dlatego bycie częścią wspólnoty jest niezwykle istotne. Mamy tu także niezwykłe zdolności magiczne, które na samym początku mogą się wydawać skomplikowane, ale dość szybko robi się jasne, jak działają.

Jednak to nie koniec wspaniałości — Jemisin świetnie prowadzi sposób narracji, który z jednej strony podpowiada nam, o co może chodzić, ale niczego nie mówi wprost. Rozwiązywanie tajemnic tego świata to sama przyjemność.



KSIĄŻKI DLA POTTER-MANIAKÓW

Mogłoby się wydawać dziwne — po co fanom Harry'ego Pottera kupować te same książki? No cóż, jako Potterhead wiem, jak reaguję na samo hasło: pięknie ilustrowane nowe wydanie Harry'ego. I nie ma się co dziwić, książki wyglądają naprawdę cudownie i myślę, że ucieszą każdego obecnego fana Młodego Czarodzieja, ale są także doskonałym prezentem dla tych, których miłością do Pottera chcemy zarazić. Obecnie w wersji ilustrowanej wydane są cztery tomy Harry'ego: Kamień Filozoficzny, Komnata Tajemnic, Więzień Azkabanu oraz Czara Ognia.



KSIĄŻKI DLA FRIENDS-MANIAKÓW

To jedyna książka w zestawieniu, jakiej jeszcze nie przeczytałam, ale polecą ją z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że jestem wielka fanką Przyjaciół i sama myśl o zakupie tej pozycji, wprawia mnie w ekscytację. Jestem więc przekonana, że każdy fan przyjaciół bardzo się nią podjara.

Drugim powodem są jej doskonałe recenzje. Książka jest chwalona w wielu niezależnych od siebie miejscach, przez fanów serialu — co przekonuje mnie, że to pozycja warta uwagi. Jeżeli więc macie w swoim gronie osobę, która mówi do was cytatami z serialu i regularnie do niego wraca, koniecznie obdarujcie ją pozycją "Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie".


To tyle w części pierwszej — mam nadzieję, że znaleźliście coś dla siebie :) Za tydzień wrócę do Was z propozycjami gier planszowych, które miałam okazję przetestować oraz świetnymi ubraniami dla Geeków :)

SPRAWDŹ: FANDOMOWE UBRANIA I GRY PLANSZOWE

Linki, które są w tekście pogrubione, to linki afiliacyjne. Co to oznacza? Dla Was nic się nie zmienia — natomiast jeżeli zdecydujecie się na zakup z takiego linku, Ceneo podzieli się ze mną częścią swojej prowizji. Dzięki temu Bałagan sam zarobi na swoje utrzymanie :)

Share
Tweet
Pin
No komentarze


Bardzo lubię stand-upy, jestem jednak wybredna. Nie lubię występów wulgarnych na siłę, pełnych przekleństw i bezsensownego nawiązywania do seksu. I nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko, gdy ktoś to robi, ale uważam, że niewielu potrafi robić to z głową, sensem i zmusić do myślenia.

Zamiast tego, często dostajemy bezmyślną papkę nastawioną na rozbawianie widowni tylko dlatego, że ze sceny padło kurwa.

Wiem też, że właśnie przez takie występy, wiele osób się od stand-upu odbiło i nie chce mieć z nim nic wspólnego. Tymczasem jest wielu fantastycznych twórców, którzy mają coś do przekazania, a ich występy nie są wulgarne i chamskie.

I pomyślałam, że dlaczego by o tych występach Wam nie powiedzieć, przedstawić moich ulubionych stand-uperów i kto wie, może przekonać do tej formy komedii?


Hasan Minhaj kontra rasizm

To było moje pierwsze spotkanie z Hasanem i już wiem, że nie ostatnie. Hasan jest Amerykaninem indyjskiego pochodzenia, pochodzi z rodziny muzułmańskiej. I już to daje obraz, o czym jego stand-up może być.

Opowiada bardzo dużo o jego wychowaniu przez rodziców imigrantów, którzy jak wielu imigrantów z tamtych rejonów trzymają dzieci krótko, dużo wymagają i poświęcają swoje życie, by oni mogli mieć lepiej. Sprytnie zestawia wychowanie „białe” z wychowaniem „kolorowym”, ukazując duże różnice, a równocześnie, znajdując cechę wspólną – jaką jest przerażenie „co inni powiedzą”.

„Amerykanie uderzają dzieci po rękach i ranią ich ciało. Imigranci uderzają w policzek i ranią twoją duszę. To psychologiczne Guantanamo.”

Swoją historię prowadzi od wczesnych początków dzieciństwa, przez szkołę aż po swoją karierę w komedii, bez przerwy żartując, że długo był tym dzieckiem, co poszło na „straty” i rodzice pokładali już wszystkie nadzieje w dobrą karierę jego siostry. Sam nie poszedł na studia, co z perspektywy rodzin-imigrantów nie jest traktowane z zadowoleniem.

Równocześnie, przemyca do swojej historii, jak poznawał, czym jest rasizm. Jak najpierw nie rozumie się go jako dziecko, później jest się przekonanym, że rasizm to te wyzwiska za plecami, by odkryć, że rasistami są także ludzie, którzy do tej pory traktowali go jak równego sobie.

„Z jednak strony cię lubią, a z drugiej – boją się ciebie”.

Jego historia daje także inną perspektywę na wydarzenia z 11 września – gdy nagle każdy muzułmanin stał się wrogiem.


Pokonywane barier

Podczas swojego show wykłada żartobliwie różnice, pomiędzy muzułmanami a hindusami, rzucając ze sceny „bo przecież wyglądamy tak samo”. Ale choć zestawienie jest zabawne, prowadzi do dużo mniej zabawnej puenty – Hasan ma żonę Hinduskę i jasno mówi, jaką przeszkodą to było na drodze ich związku.

W występie Hasana urzekła mnie lekkość, z jaką wszystko się łączy i jest ze sobą splecione. I choć od czasu do czasu rzuci ze sceny „fuck”, to zawsze znajduje się to w miejscu, które tego wymagało. Sprytnie podkreśla wypowiedź, a nie ma być główną częścią występu.

Sam Hasan zachowuje się na scenie bardzo luźno, widać, że to jego miejsce. I bardzo podobał mi się sposób kręcenia występu – są bowiem kluczowe momenty, gdy kamera się zbliża, a Hasan mówi prosto do niej. Dociera dokładnie do duszy słuchacza, wtedy gdy powinien.


Czy czegoś będę się czepiać? Jednej, małej rzeczy. Hasan mówi bardzo szybko. Wyraźnie i zrozumiale, ale szybko. Dlaczego jest to minus? O ile osoba obeznana z angielskim wszystko sobie spokojnie wychwyci, ewentualnie ratując się napisami – tak osoby niemówiące po angielsku, mogą mieć problem. Napisy mają bowiem ograniczoną pojemność i muszą wyświetlać się na ekranie przez określony czas, inaczej nie bylibyśmy w stanie ich przeczytać.

Co oznacza, że tłumaczka musiała bardziej skoncentrować się na wychwytywaniu sensu i nie zawsze dała radę zmieścić tam żart. Co nie zmienia sprawy, że wykonała kawał dobrej roboty – ani razu nie miałam wrażenia, by napisy przekręciły sens wypowiedzi Hasana.

Jeżeli szukacie swojego pierwszego stan-upu, by przekonać się do formuły – Hasan Minhaj: Homecoming King jest doskonałym wyborem. Podobnie jak wtedy, gdy zdążyliście się zrazić do tego formatu. Nie ma tu nic, co starałoby się wywołać w widzach szok czy obrzydzenie. Jest za to sporo rzeczy, jakie dają do myślenia. I wiele wspomnień, jak choćby z czasów, w których Internet dzieliło się z łączem internetowym.

Występ Hasana został nagrany w ramach Netflix special.

Share
Tweet
Pin
No komentarze


Żyjemy we względnie spokojnych czasach. Wolnym, niepodległym kraju. Jak więc rozumieć patriotyzm? W szkole uczymy się, że to umieranie za ojczyznę i tak naprawdę nikt nie mówi nam, jak być patriotą w czasach spokojnych.

Też Wam nie powiem, jak patriotą być, ale pomyślałam, że podzielę się tym, jak rozumiem patriotyzm w obecnych czasach.

Patriotyzm rozumiem jako płacenie podatków w swoim kraju. Bo tylko dzięki nim, kraj może się rozwijać, unowocześniać, budować nowe drogi itd. Przekręty, by płacić niższe podatki lub unikanie ich płacenia za wszelką cenę, to dla mnie zachowanie niepatriotyczne. Choć nie ukrywam, sama nie lubię tego robić – ale równocześnie wiem, że bez podatków rząd nie ma na nic pieniędzy.

Patriotyzm to chodzenie na wybory. Wszystkie. Bo tylko tak mogą zachodzić zmiany na scenie politycznej, a zmiany oznaczają rozwój. I wolność. Bo każde wybory to rozliczenie polityków za to, co zostało zrobione, a co tylko obiecane. Jeżeli nie chodzisz na wybory, nie tylko sam pozbawiasz się prawa, o które wcześniejsze pokolenia walczyły, ale pozbawiasz się możliwości decydowania, w jakim kraju będziesz żyć.

Patriotyzm to zapewnienie wszystkim mieszkańcom kraju bezpieczeństwa. Każdy, niezależnie od płci, orientacji, czy tak, nawet wyznania, powinien się czuć w naszym kraju bezpiecznie. Patriotyzm widzę jako wspólne budowanie kraju, w którym ludzie mogą mieszkać obok siebie bez krzywych spojrzeń i posyłać dzieci do tej samej szkoły. Bo mamy obywateli mniejszości, o których zarówno Polacy, jak i polskie prawo, powinno pamiętać. Może nawet szczególnie, bo historycznie wiemy bardzo dobrze, jak to jest być gdzieś niemile widzianym.



Patriotyzmem nie jest nacjonalizm. Poczucie wyższości, bycia lepszym i nawoływaniem do nienawiści do innych osób. Przerabialiśmy już nacjonalizm. Nie zapisał się złotymi literami w historii świata. Wręcz przeciwnie, pisany był krwią.

Patriotyzmem nie jest zastraszanie. Krzyczenie, kto jest bardziej Polakiem, a kto mniej, pomimo że wszyscy urodziliśmy się w Polsce i mówimy tym samym językiem. W taki dzień jak dzisiaj chcę na widok polskiej flagi się uśmiechnąć, a nie zastanawiać się, jak mam ominąć niosących ją ludzi i czy mnie zaatakują, bo wydam im się za mało polska.

Patriotyzmem nie jest używanie swastyki czy sierpa i młota. I nie powinno się na ten temat nawet dyskutować. Patriotyzmem nie jest pozwalanie, by ludzie z takimi symbolami jawnie chodzili.

Nie będę ukrywać, cieszę się, że w tych dniach nie mieszkam w Warszawie. Bo 11 listopada przebiegnie spokojnie, radośnie, z lokalnym odśpiewaniem hymnu. Nie muszę się zastanawiać, co wydarzy się pod moimi oknami za kilka godzin i jak w tym roku będzie wyglądał marsz. Za to z niepokojem uruchomię telewizor, mając cichą nadzieję, że może w tym roku rac będzie mniej niż było, a Warszawa nie będzie wyglądać, jakby cała stanęła w ogniu.
Share
Tweet
Pin
No komentarze

Zaproszenie na Halloween przyszło na ostatnią chwilę? Albo kompletne zapomnieliście o przygotowaniu kostiumu? Nie ma problemu — są superbohaterowie, którzy nie wymagają wielkich nakładów, a bardzo możliwe, że wszystkie potrzebne rzeczy macie już w swojej szafie. Lub znajdziecie je za kilka groszy w każdym secondhandzie. 

Jessica Jones

Kostium Jessicy składa się ze skurzanej kurtki, komina. Nosi całe lub potargane jeansy — w zależności od odcinka. Koniecznie dorzućcie rękawiczki bez palców i butelkę whisky. Jeżeli macie jakiś stary aparat, nie zaszkodzi wrzucić go do kieszeni, w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy będzie trzeba zrobić zdjęcia podejrzanemu.




Daredevil

Kostium Daredevila jest chyba jeszcze mniej wymagający. Ale pod warunkiem, że mówimy o pierwszym wdzianku Murdoka, a nie jego kolejnym stroju.

Wystarczy obcisła czarna bluzka, czarne spodnie i przepaska na oczy. Daredevil w serialu przewiązywał oczy różnymi rzeczami (nawet szalikiem Jessicy), nie ma się więc co martwić, jeżeli nie mamy identycznego materiału. Dodatkowym akcentem mogą być drewniane pałki, którymi DD walczył.




Luke Cage

Tak naprawdę najważniejszą częścią stroju Cage są dziury po kulach. Użyć więc musimy bluzy, której nam nie żal i konsekwentnie wydrapać w niej kilka dziur. Co prawda dobrze by było, gdyby strój ubrała osoba łysa, ale jeżeli nie chcemy tracić włosów, zawsze można je schować pod jakąś czapką lub kapturem.

Tylko pamiętajcie o tym, żeby przypadkiem nie przyciemniać skóry, jeżeli wasza karnacja jest jasna — jest to rasistowskie zachowanie.




Jak widzicie, nie są to trudne kostiumy. Nie wymagają szczególnych umiejętności krawieckich ani doświadczenia w robieniu makijażu. Więc jeżeli nie chodziliście na Halloween, bo nie umieliście zrobić kostiumu lub zwyczajnie nie macie na niego pomysłu — teraz już macie :)
Share
Tweet
Pin
No komentarze
Older Posts

Agata Jarzębowska

Agata Jarzębowska

Z zawodu copywriter. Bloger z wewnętrznego przymusu pisania o popkulturze. Mentalnie umawia się z brytyjskimi aktorami. Za bardzo przywiązuje się do postaci fikcyjnych. Socjolog ze szczęśliwego przypadku. Magister z kierunku, który wszyscy uporczywie nazywają Psychologią, a w rzeczywistości był Zarządzaniem.
Napisz do mnie: balagan.kontrolowany@gmail.com

Popularne w tym tygodniu

  • Świąteczny Książę i naprawdę oglądam trzecią część?
  • Świąteczny Rycerz, czyli nawet w XIV wieku pokochaliby Netflixa
  • Poradnik prezentowy dla Geeka - fandomowe ubrania i gry planszowe

Polecany post

Poradnik prezentowy dla Geeka — książki

Dawanie prezentów jest wspaniałe, jednak ich poszukiwanie już nie do końca ;) Jeżeli nie mamy tego szczęścia i ktoś nie trąbi od kilku ...

Najchętniej czytane

  • Dlaczego nie mam hobby?
  • Hej, ja ten finał już widziałam! Czyli wrażenia po Pretty Little Liars (SPOILERY!)
  • Hurtem, czy dawkami? Jak oglądam seriale
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Facebook Twitter Instagram Bloglovin
@balagankontrolowany

Created With By BeautyTemplates & Blogger Templates | POLITYKA PRYWATNOŚCI