Świąteczny Książę i naprawdę oglądam trzecią część?



Dobra, bądźmy szczerzy, nikt chyba nie spodziewał się dobrego filmu. W sumie Netflix mocno by nas zaskoczył, robiąc ze Świątecznego Dziecka coś naprawdę dobrego i lepszego od pozostałych części serii. Niestety, po dającym się oglądać, ale bardzo sztampowym Królewskim Księciu oraz niezwykle nudnym Królewskim Weselu, dostaliśmy Królewskie Dziecko z jakiegoś powodu wzorowane na powieściach Agathy Christie. W złym tego słowa znaczeniu.

Ale po kolei.


Pewne rzeczy się nie zmieniają


Jak to, że nasza bohaterka nadal jest blogerką. Amber jednak nie robi już afery o to, jakie zdjęcia może umieszczać i o czym pisać, można by więc pomyśleć, że dorosła i dojrzała do roli królowej.

Można by, gdyby nie fakt, że chce dla swojego dziecka, następcy tronu, tak normalnego życia jak samodzielne jeżdżenie metrem w wieku kilku lat. Podczas gdy sama nie może się ruszyć, by nie zostać otoczona przez rzesze wielbicieli. Nie ma to jak dbanie o bezpieczeństwo dziecka.

Daruję sobie rant, że ktoś, kto rodzi się w bajecznie bogatej i wpływowej rodzinie, nigdy nie będzie miał „normalnego” życia, choćby przez przywileje i możliwości, jakie posiada.

To, co mnie zafascynowało, to nasza Amber ucząca się historii Aldovii i samej rodziny królewskiej PO zastaniu królową. Tak pamiętam, że części drugiej nie była zainteresowana dokształcaniem się, ale powiedzmy sobie szczerze – Richard i o rodzinie, i o kraju musiał jej kiedyś opowiedzieć.

Albo i nie. To dziwna para jest.

Jedynym plusem tego filmu jest to, że księżniczka Emily jest zwykłym dzieckiem. A nie przemądrzałą dziewczyną z części 1, czy genianą hakerką z części 2.

Ale, nasza dokształcona Amber nie tylko bryluje na kolacjach, ale też wchodzi w ambersplaining, tłumacząc wszystkim zebranym, o jakim historycznym wydarzeniu jest mowa. No brawo.

Jednak, po tym całym wstępie z zapoznawaniem się z rodziną królewską i z historią kraju, którym przyszło jej rządzić, można by pomyśleć, że zapoznała się też z etykietą. Ale chyba nie, skoro etykieta jest Amber tłumaczona tak na 3 sekundy przed zapoznaniem się z rodziną królewską z sąsiedniego kraju, Penglia. Dziwne, że Aldovia nie kładzie wszystkich rozmów dyplomatycznych.

Choć w sumie trochę kładzie, bo jeżeli widzieliście części poprzednie, to wiecie, że Amber protokół oczywiście złamała.

Ale na tym ambersplaining się nie kończy. Mamy bez przerwy powtarzane, jak postępowe jest królestwo dzięki Amber, i jak tradycyjne jest królewsko Penglii. Amber więc szybko stara się królową Ming „naprostować”, co jest o tyle irytujące, że nie zadaje sobie nawet trudu, by z nią porozmawiać, dlaczego pozycja królowej Penglii jest taka, a nie inna. Pomimo że mamy w filmie wyraźnie powiedziane, że to królowa Ming zajmuje się nudnymi sprawami politycznymi — to nic, poza tym jednym zdaniem, na to nie wskazuje.

W dodatku Amber ubzdurała sobie, że będzie pierwszą królową, która dokument podpisze. Bez żadnej wcześniejszej konsultacji z Penglią. To brzmi jak świetny plan.


„Intryga”

Nic z tego, co napiszę poniżej, spoilerem nie jest — dwie rodziny królewskie mają podpisać przedłużenie traktatu, a ten zostaje w tajemny sposób wykradziony. I jeżeli go nie podpiszą, na dziecko królewskie spadnie jakaś tajemnicza klątwa.

Nigdy nie dowiadujemy się jaka, za to zaskakujące jest, jak szybko bohaterowie przechodzą do przekonania „musimy zrobić wszystko, by klątwa nie zadziałała”. Można jeszcze zrozumieć Amber, która będąc w ciąży, chce swoje dziecko chronić przede wszystkim, nawet jeżeli jest to urojone. Ale inni, powinni się bardziej przejąć zerwaniem panującego traktatu, który stawia oba królestwa w stanie wojny.

Finalnie jednak, wszyscy mniej lub bardziej, dostają fioła na punkcie przepowiedni. Do samego końca.

W końcu dowiedzieliśmy się, jak wygląda świat w którym funckjonuje królestwo Aldovii.
I wiecie co? W ogólnym rozrachunku, z dobrym scenariuszem, dałoby się rozegrać tu wątek dramatyczny. Już nie raz w kinie przeżywaliśmy mniej logiczne zagrożenia. Dramatu nie ma jednak żadnego. Nic nie sprawia, że boimy się, czy to o dziecko, czy to przejmujemy widmem wojny ekonomicznej.

Co więcej – zagubionego artefaktu nie szuka policja. Tylko najpierw dwóch oficjeli, a później sam Richard i Amber. Artefaktu o znaczeniu międzynarodowym. Gdy w końcu sami nic nie znajdują, pojawia się pies tropiący, który jest chyba najbardziej oficjalną służbą poszukiwawczą a Aldovii (jak na ironię, na samym początku mamy pokazaną kolumnę z wozami policyjnymi ochraniającymi parę królewską z Penglii. Czyli jakieś służby tam mają).

Ciekawe ile razy Netflix będzie próbował nam wmówić, że to ZNOWU Simon. Pomimo że jego prawdziwe zamiary są dla widza bardzo szybko jasne.

Królowa Agatha Christie

Nie ważne, kto finalnie artefakt znalazł, gdzie i jak, nie mam zamiaru psuć wam zabawy. Kto jest winny, też pozostawię tajemnicą – choć film nie stara się złoczyńcy jakoś szczególnie ukryć. Za to całą winę próbuje zwalić na biednego Simona, który już chyba do końca swoich dni będzie musiał udowadniać, że nie jest czarnym charakterem. A o tyle jest to komiczna próba, że od samego początku widać, że chłopak jest niewinny.

Za to finał… finał jest dosłownie wyjęty z kryminałów Agathy Christie. Wszyscy zbierają się w jednym pokoju, a Amber tłumaczy rozwiązanie zagadki. I może nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie dwie rzeczy:

  1. Rozwiązanie zagadki jest takie, że każda osoba mieszkająca w Aldovii i znająca jej historię powinna na to wpaść. Ale mamy ambersplaining, więc wszyscy stoją jak te osły, zaskoczeni tym, co słyszą.
  2. Amber jest w trakcie porodu. Dosłownie, ma skurcze, ledwo stoi na nogach, prowadzano ją do łóżka, jej lekarka ledwo zdążyła — wręcz wydawało się, że Amber urodzi bez niej. Ale skurcze czarodziejsko ustają, gdy tylko wszyscy zbiorą się w pokoju, Amber wyskakuje z łóżka i niczym Herkules Poirot wskazuje winnego. Skurcze wracają, gdy tylko skończy swój wywód.

Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby przypomieć sobie kim oni byli.

Cała scena finału jest tak komiczna, że nie do końca wierzyłam w to, co oglądam. I nie chodzi o realizm sceny, a w to, że ktoś uznał to za fantastyczny pomysł. A ktoś inny ten pomysł zaakceptował. Sam poród z kolei odbywa się w tempie tak ekspresowym, że nikt nie zdążył zaproponować zaparzenia herbaty.

Ale, ale nie mogłabym Was zostawić bez pewnej wyliczanki. W filmie mamy więc obowiązkowe dla Świątecznego Księcia:

  • schodzenie po schodach w sukni (2 razy),
  • dramatyczną jazdę na koniu,
  • niebezpieczne wilki, którym mówi się "not tonight",
  • łyżwy, które występują w zastępstwie sanek,
  • strzelanie z łuku,
  • podkreślenie, że tylko Aldovia umie w święta,
  • idealny związek, w którym Amber i Richard dosłownie kończą swoje zdania,
  • dodatkowo: najbardziej stereotypową i nowobogacką szkołę rodzenia, która jakoś dziwnie kłóci się z pragnieniem normalności.

Nie ukrywam, zastanawiałam się w jak bardzo kuriozalne kierunki obierze Świąteczny Książę. I pod tym względem się nie zawiodłam. Jest to nadal pozbawiony jakiegokolwiek dramatyzmu i logiki film świąteczny, w części 3 doprawiony dodatkowo jakimiś magicznymi klątwami.

Swoją drogą, ciekawa jestem, czy będą kolejne części. I jak się będą nazywać. Drugie królewskie dziecko? Królewskie dziecko kończy roczek? A może, królewski rozwód?

Bo mam nadzieję, że będą. Cykl ten rozpoczął się od Świątecznego Księcia i rok w rok to właśnie ten film go otwiera. Co ja biedna zrobię bez kolejnych części?