Noah


Wpis zawiera małą ilość spoilerów, ale żaden nie popsuje oglądania.

Przyznam, że zawsze zaskakuje mnie, jak reżyserzy i scenarzyści biorą krótką historię i zamienia ją w dwugodzinny film. Bo taka jest przecież przypowieść o Noe. Darren Aronofsky nie tylko potrafił rozszerzyć opowieść na pół strony do dwugodzinnego filmu (a ja się dziwię, że z Hobbita zrobiono trzy części), ale całkiem nieźle zabawił się mitologią i pokazał, jacy jesteśmy. Choć przyznam szczerze, standardowe półtorej godziny by wystarczyło.



Rodzina się powiększa

Dużą, poważną zmianą było wprowadzenie Ily (Emma Watson), która w oryginalnej historii w ogóle nie występuje. Darren postanowił obdarzyć Noego, nie tylko trzema synami, ale także adoptowaną córką. Przyznam, że na początku podchodziłam do pomysłu z dystansem, bo w sumie po co adoptowane dziecko w historii o budowie łodzi, ale... wyszło to filmowi na dobre. Bo w sumie nie jest to film o samym budowaniu Arki, a o ludziach. O lęku o przetrwanie, o trudnych decyzjach, czy miłości macierzyńskiej.



Dobrzy i źli aktorzy

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie gra Jennifer Connelly, grającą Naameh, żonę Noego. Jennifer w świetny sposób oddała to, co musi przeżywać kobieta człowieka wybranego do zadania niemożliwego. Szczególnie emocjonalna rozmowa z Noe o przyszłości ich dzieci, gdy Jennifer nie krzyczała, a mówiła cichym, łamiącym się głosem, była po prostu mistrzowska.

Podobne odczucia mam w stosunku do Emmy Watson. W Harrym Potterze nie miała wiele możliwości się wykazać, a w pozostałych filmach grała dobrze, ale też: ciężko było powiedzieć jak dużo ma do zaoferowania. Wydawało się na początku, że będzie po prostu dodatkiem do tego filmu, ładnie wyglądającą buzią. Jednak moment, w którym zaczyna grać kobietę w ciąży, gdy boi się o przyszłość swoich dzieci, gdy błaga, by przeżyły - powala na kolana.

Płacze na zawołanie, szepcze na zmianę z krzykiem. I nie boi się brzydko wyglądać. To nie są łzy płynące po ładnej buzi. To zły płynące po twarzy wykrzywionej przerażeniem. Emma udowodniła, że ma naprawdę wiele do zaoferowania, dajcie jej tylko dobry scenariusz i wymagającą rolę. I reżysera, który pozwoli jej grać, a nie być tylko nazwiskiem na plakacie.



Z kolei bardzo rozczarował mnie zarówno Logan Lerman jak i Douglas Booth. O ile Douglas, grający Sema, nie miał zbyt wiele do pokazania i może dlatego głownie wyglądał. Jego rola ograniczała się tak naprawdę do chłopaka zakochanego w Ili, choć pod koniec filmu miał małe przebłyski. Nie wzbudził we mnie jednak żadnych większych uczuć.

Z kolei na Logana jestem po prostu zła. Widziałam go wcześniej w The Perks of Being a Wallflower i tam mnie urzekł. Ale tu... dostałam rolę zagraną tak samo. Z taką samą mimiką. A rola Chama, zbuntowanego syna, naprawdę miała potencjał i duże możliwości. Walka o swoje, poczucie niesprawiedliwości, stawianie oporu, wybór pomiędzy tym co chce z robić, a tym co trzeba... Niestety, w moich oczach Logan nie podołał zadaniu.



Noe

Russell Crowe jako Noe - ten pomysł nie do końca mi pasował. Ale na szczęście Darren skoncentrował się na wydobyciu świetnego talentu z Russella (choć tam w sumie nie trzeba nic wydobywać, bo umiejętności same z niego wychodzą). I choć nie byłam przekonana do tego zestawienia, to jednak ono zagrało.

Russel świetnie pokazał dylematy jakie szarpią jego bohaterem. Widać było jak z każdą kolejną sceną, Noe jest coraz bardziej zmęczony, ugina się pod ciężarem zadania jakie dostał. Nie jest do końca przekonany, że to co ma zrobić jest dobre, ciągle musi się w tym utwierdzać. A sama scena pokazująca, ile kosztuje go zostawienie tych wszystkich ludzi na pastwę żywiołu i słuchanie ich krzyków... no nie mam na co narzekać.


Ale żeby nie było, że wszystko jest fajne

Film niestety jest zdecydowanie za długi. Przez co przez 3/4 oglądałam go bez większych emocji, dopiero pod sam koniec, gdy przyszło do podejmowania najważniejszych decyzji, poczułam wzrastające emocje, a była nawet scena, na której się popłakałam. Co dowodzi, że Darren miał świetne zaplecze, dobry pomysł tylko... dlaczego dwie godziny?! Całą historię można by spokojnie skrócić i zrobić z tego film doskonały.

Upadłe anioły również mnie do siebie nie przekonały. Po pierwsze, ociekały komputerem, a po drugie, nie wiem czy były w tej historii aż tak potrzebne. Wiem, że ich wykorzystanie do pomocy Noemu było w sumie uzasadnione z logicznego punktu widzenia, ale to tyle. Ciągle miałam nieodparte wrażenie, że to postacie wprowadzone na siłę. No i bądźmy szczerzy - to film na podstawie przypowieści, skoro mamy uwierzyć, że upadłe anioły pomogły wybudować Arkę, to równie dobrze możemy uwierzyć, że Noe z rodziną sam to zrobił.

Noah nie jest filmem roku, nie jest też takim, o którym będzie się rozprawiać godzinami. Jest dobrą rozrywką na wieczór, jednym z wielu filmów, który ogląda się dobrze. A szkoda, bo gdzieś tam ukryty jest potencjał na coś więcej.