Gdy Raj staje się Piekłem, czyli recenzja The 100

The 100 jest pod wieloma względami serialem doskonałym. To, czego oczekuję od tego typu produkcji odhacza bez problemu, zostawiając mnie z rozdziawioną buzią i zmuszając do włączenia kolejnego odcinka.

Po pierwsze... historia

The 100 to serial post-apokaliptyczny. Nie wchodzę często w takie klimaty, nie dlatego, że nie lubię wizji świata po apokalipsie, ale dlatego, że mało która produkcja przyciąga moją uwagę. Fabuła The 100 jest prosta: po prawie stu latach od skażenia Ziemi ze stacji kosmicznej Arka zostaje zesłana na ziemię setka niepełnoletnich przestępców. Celem jest sprawdzenie, czy Ziemia nadaję się już do użytku. Jako że nastolatkowie po osiągnięciu pełnoletności zostaliby skazani na śmierć, jest to pewnego rodzaju łaska dla nich. Jeżeli Ziemia nadaje się do zamieszkania, będą żyli dalej. Jeżeli nie... no cóż i tak przecież mieli zginąć.
Dla młodych osób, które nigdy nie były nigdzie poza stacją kosmiczną, a Ziemię widziały tylko z kosmosu, jest to niczym raj utracony. Dziki, niebezpieczny, ale równocześnie cudowny. W końcu czują świeże powietrze, wiatr, deszcz i co najważniejsze, nikt nie sprawuje nad nimi kontroli. Do głosu szybko dochodzą więc urodzeni liderzy, Clarke i Bellamy, którzy zupełnie inaczej wyobrażają sobie stworzenie nowego miejsca do życia. Próba utrzymania ładu i równoczesne wzniecanie anarchii ścierają się między sobą regularnie. A Ziemia potrafi zaskoczyć.
Równocześnie obserwujemy poczynania mieszkańców Arki. Stacja kosmiczna ma już swoje lata i zaczyna powoli zawodzić, a frakcje polityczne wcale nie współpracują ze sobą tak dobrze, jakby wszyscy tego chcieli. W dodatku setka zrzucona na Ziemię wcale nie ma ochoty współpracować z tymi, którzy ot tak wysłali ich na śmierć.
A to tylko mały zarys fabularny, bo w każdym 40-sto minutowym odcinku dzieje się tyle, ile w niektórych serialach zajmuje cały sezon. I mogłoby się wydawać, że co w takiej historii jest porywającego, gdyby nie rzecz najważniejsza.

Czy ktoś mi uwierzy, że to zdjęcie nie jest powodem, dla którego uwielbiam Bellamy'ego?

Po drugie... bohaterowie

To co scenarzyści robią z postaciami, sprawia, że odzyskuję wiarę w ludzkość i naprawdę wybitne tworzenie bohaterów. Nie ważne, czy jest to pierwszoplanowa osoba, czy drugo, czy trzecio, zawsze jest charakterystyczna, zawsze coś wnosi. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie ilość postaci, jaka się tu przewija. Bo nigdy nie możemy być pewni, kto na sto procent przeżyje, a kogo postanowią zabić. A na jego miejsce zawsze wskakuje ktoś nowy, świeży, nadający fabule rozpędu.
Dodajmy do tego jeszcze jedną rzecz: nie mamy tu dobrych i złych postaci. Tych, których kochamy w pierwszym odcinku, zaczynamy nienawidzić w trzecim za wszystko co robią. A tych, których nienawidziliśmy, zaczynamy kochać. Tak naprawdę, moje uczucia nie zmieniły się tylko do rodzeństwa Blake: Bellamy'ego i Octavii. Choć Bellamy w początkowych odcinkach jest zdecydowanie tym złym i kreowany na bohatera, którego nie powinniśmy lubić, z niewyjaśnionych przyczyn zobaczyłam go i przepadłam. Octavia z kolei jest cudownie od brata różna, ze swoimi własnymi poglądami, a na przestrzeni czasu rozwija się w tak daleki do przewidzenia sposób, że nie sposób się w niej wcześniej, czy później w niej nie zakochać.
Z całą resztą, od Clarke począwszy, poprzez Finna, czy Abigail, czy kanclerza Jaha, moje odczucia zmieniały się z odcinka na odcinek. Aż w końcu doszły do poziomu, w którym jednym postaciom jestem w stanie wybaczyć każdą, nawet najgorszą rzecz, a innym nie wierzę, nie lubię i nie ufam, niezależnie od tego jakie decyzje podejmują.


Dobro i zło szybko się zaciera, bo scenarzyści bardzo dobrze rozumieją, że walcząc o przetrwanie, potrafimy się posunąć do rzeczy najokropniejszych, a z drugiej strony, ciągle, gdzieś głęboko staramy się pozostać dobrymi ludźmi. I to jest zresztą hasło przewodnie serialu:
who we are, and who we need to be to survive, are two very different things

Bo działania wszystkich postaci opierają się o jedno proste założenie: zrobić wszystko, by przeżyć. W końcu trafiłam na serial, w którym wątki miłosne owszem są, ale są odłożone na drugi, albo i trzeci plan, na lepsze czasy. Bohaterowie szukają się wzrokiem, czasem się ze sobą prześpią pod pływem chwili, chronią jednych bardziej od drugich, ale tak naprawdę nic z tego więcej nie wynika. To nie jest miejsce i czas na związki. Jak na ironię, dla mnie, im bardziej wątek romansu wrzucony jest w tło opowieści, tym bardziej nie mogę się go doczekać i kibicuję jakiejś parze.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że działanie każdego z bohaterów jest uzasadnione. Rozumiemy, dlaczego Clarke postępuje tak a nie inaczej, rozumiemy dlaczego Bellamy podejmuje takie decyzje, co napędza motywacje Octavii, dlaczego Abi nie może pogodzić się z tym, co dzieje się dookoła i uparcie się temu przeciwstawia. Znamy powody zachowania Murphy'ego, rozumiemy Finna, czy Jaspera. Możemy się z nimi nie zgadzać. Możemy myśleć, że trzeba byłoby to zrobić inaczej. Ale równocześnie zostajemy z przeświadczeniem, że gdybym był był na jego miejscu to... pewnie zrobiłbym to samo. Serial pokazuje brutalną prawdę. Gdy na szali stawia się nasze życie, nie ma czasu na podniosłe i mądre decyzje. To co jest najcięższe, to to, że musimy się nauczyć żyć ze świadomością tego, co zrobiliśmy. Sami sobie wybaczyć. I niejednokrotnie szukać wybaczenia u innych.
W dodatku mamy tu zarówno silne postacie kobiece, jak i męskie. Dowodzenie na misjach przechodzi z rak to rąk, niezależnie od płci, czy wieku bohaterów. Serial pokazuje, że dojrzałość nie zależy od wieku i płci, ale od doświadczeń i silnej psychiki. Na zmianę mężczyźni ratują kobiety, a kobiety mężczyzn idąc przeciwko wrogowi ramię w ramię. Bez sztucznych podziałów. Wszystko jest kwestią silnego charakteru i uporu w dążeniu do celu.

Po trzecie... nic nie jest idealne

Historia, bohaterowie i prowadzenie narracji są naprawdę bez szwanku. Ba, przy pierwszym sezonie nie ma najmniejszego wątku, do którego mogłabym się przyczepić. Przy drugim już się kilka znalazło, ale nie chcę psuć zabawy tym, którzy jeszcze nie mieli okazji obejrzeć serialu (z chęcią się zamienię i przeżyję to wszystko jeszcze raz).
Pomimo to, produkcja nie uciekła od kilku wad. Po pierwsze, bohaterki są zawsze dobrze wymalowane. Co prawda, makijaże są bardzo delikatne, ale jednak, są sceny, w których to aż boli. O ile np. na Lindsey Morgan (Raven), czy Marie Avgeropoulos (Octavia) aż tak nie rzuca się to w oczy, bo ich typ urody jest taki, że makijaż gdzieś ginie, to jednak przy jasnej cerze Elizy Taylor (Clarke) naprawdę widać czarny tusz do rzęs. Ja rozumiem, że to serial i aktorki muszą ładnie wyglądać, ale naprawdę, występują tam same piękne dziewczyny. Wystarczyłby makijaż minimum, by cera się im nie świeciła do kamery. Nic więcej nie jest im potrzebne.
Zdarza się też, że ktoś za szybko zdrowieje, albo niespodziewanie ciężka rana nie okazuje się być tak ciężka, jak sugerowano na początku. Jednak dobrze równoważy to śmiertelność bohaterów, więc jestem w stanie wybaczyć ten zabieg fabularny.
Zadziwiająca jest także zaradność techniczna naszych bohaterów. Znaczy, żeby nie było, nie mają wygód, mieszkają w lesie, a jedzenie trzeba sobie upolować, ale... no cóż, jeżeli od początku problem jest ze zrobieniem jakiegoś sprzętu, to potem trochę rzuca się w oczy, że nagle znikąd pojawia się lepszy, bo fabularnie jest potrzebny do jakiejś sceny. Są to detale, które nie przeszkadzają w odbiorze i nie odrzucają podczas oglądania, a wyłapuje się je, po zakończonym seansie. Zbyt wiele rzeczy, zbyt szybko się dzieje, by zajmować się takimi detalami na bieżąco.


Drobne wady nie zmieniają jednak faktu, że historia, a szczególnie sezon pierwszy, napisana jest z rozmysłem. Każda postać ma jakiś cel, motywacje i wpływ na to, co dzieje się dookoła. Relacje między bohaterami są przyjemnie złożone i opierają się na czymś więcej, niż tylko ewentualnym wątku romansowym. Bo w walce o przeżycie ważne jest zaufanie. Wiara w to, że druga osoba będzie osłaniać twoje plecy przed wrogiem. A nie ucieknie. Albo co gorsza, stanie się jednym z nich. A zaufanie buduje się długo, mozolnie. Do zaufania trzeba dojrzeć. I trochę razem przeżyć.

Jeżeli zastanawiacie się, czy warto rzucić okiem na The 100, to warto jak najbardziej. Nawet, jeżeli uważacie, że klimat post-apokaliptyczny jest nie dla Was.

Ps1. Mam do powiedzenia jedno: #teamBellamyforlife
Ps2. Macie jakieś swoje ulubione post-apokaliptyczne seriale, książki? Chętnie rzucę okiem na inne tytuły, bo obecnie jestem na głodzie.


Prześlij komentarz

0 Komentarze