Ciałem w Polsce, duchem na Comic Con

Jeżeli macie w swoich znajomych zapalonych fanów seriali, filmów, komiksów itd., to zapewne Wasze tablice zalewa właśnie fala żali, że nie są na Comic Conie. Choć z drugiej strony, czytasz tego bloga, więc pewnie jesteś jednym z tych, którzy te żale wylewają. Ale jeśli jakimś cudem trafiłeś tutaj, nie wiedząc o co chodzi w tym całym Comic Conie – śpieszę z pomocą, płacząc przy tym intensywnie i powtarzając, że za rok, albo za dwa, będę do Was pisać właśnie stamtąd.

Takie imprezy jak Comic Con mogą powstać tylko wtedy, gdy znajdzie się kilku zapaleńców, którzy postanowią spróbować zrobić coś innego. A że historia Comic Conu nie jest krótka, to muszę Was przenieść do roku 1970, gdy fani komiksów, filmów i science fiction (Shel Dorf, Ken Krueger i Richard Alf), postanowili zrobić Minicon, dla podobnych sobie zapaleńców. Trwał on zaledwie jeden dzień, odbył się 21 marca w Grand Hotel w San Diego (a jako że 21 marzec, to moje urodziny, nie muszę szukać dłużej potwierdzenia, że to jest naprawdę niezwykła data). Patrząc na dzisiejsze dzikie tłumy, które z całego świata przybywają na imprezę i wykupują bilety w ciągu kilku sekund, przeciążając serwery, tamto 100 osób, które wzięło udział w pierwszym konwencie, wydaje się śmieszną liczbą. Dziś z wyczekiwaniem patrzymy na to, kto na Comic Conie będzie, jakie panele się odbędą i czy przypadkiem nie pokrywa się nic, na czym nam zależy (bo jak tu wybrać?). A dodatkowo zdarzają się niespodzianki, jak ta, gdy Toma Hiddlestona oficjalnie na Comic Conie nie było, a pojawił się w stroju Lokiego wygłaszając świetną przemowę, a później na godzinnym wywiadzie Nerd HQ. Ale wtedy, 1970 roku, głównych gości było dwóch: Forrest J Ackerman i Mike Royer.

Ciekawe, czy twórcy Miniconu zdawali sobie sprawę, na jaką skalę rozrośnie się ich pomysł i że będzie to prawdziwe szaleństwo.

Zachęceni sporym zainteresowaniem miniconu (100 osób!), założyciele szybko zorganizowali kolejny. Jeszcze w tym samym roku, zorganizowali pełny, trzy dniowy Comic Con, który odbył się w dniach 1-3 września. Skok zainteresowania był naprawdę duży, bo zamiast stu osób, przyszło trzysta, a głównymi gośćmi byli Ray Bradbury, Jack Kirby, oraz A. E. van Vogt.

Dziś Comic Con to impreza prawdziwie międzynarodowa. Słychać to szczególnie na panelach, gdzie widzowie mogą zadawać pytania gościom – różne akcenty, różna znajomość angielskiego, różne historie, kto skąd pochodzi i ile dni już tu czeka.

Nie da się zaprzeczyć, że Comic Con ocieka wręcz komercją, ale powiedzmy sobie szczerze, bez niej i ogromnych pieniędzy, nikt nie mógłby sobie pozwolić na takie popkulturalne święto. A jest co oglądać. Bo to na Comic Conie prezentowane są filmowe i serialowe zapowiedzi, to tam można za jednym zamachem kupić tyle komiksów, by w jeden dzień zrobić sobie domową biblioteczkę. To w końcu tam jest cała plejada najgłośniejszych nazwisk. Przyznam szczerze, nie wiem do kogo miałabym biec i ile razy byłabym tam bliska omdlenia. Bo moje fanowskie serce byłoby tak przejęte, że pewnie byłabym o krok od zawału.

Na szczęście mamy XXI wiek, dobę Internetu i bez problemu można oglądać większość prelekcji na żywo, a te przegapione nadrobić później, w wolnym czasie.


Ale i tak mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia znajdę się w San Diego i będę w ogromnym tłumie, równie przejętych co ja, osób.



Prześlij komentarz

0 Komentarze