Dawno, dawno temu… A nie prawda, bo w przyszłości i w naszej galaktyce

Gdy mam wybierać pomiędzy fantastyką, a sci-fi, to z reguły wybiorę fantastykę. Ale nie oznacza to, że nie lubię dobrych kosmicznych opowieści: moje zakochanie w Star Wars, dobra zabawa na Abramsowym Star Treku, czy Strażnicy Galaktyki, czy w końcu spędzenie masy czasu na oglądanie Doktora Who, oraz przebrnięcie przez całe StarGate* – które objętościowo chyba tylko do Doktora umiem porównać – są na to niezbitym dowodem.

Z wielkim zainteresowaniem zarejestrowałam więc, że rozpoczął się nowy serial sci-fi The Expanse, kręcony na podstawie książek Daniela Abrahama i Ty’a Francka, piszących pod zgrabnym pseudonimem James S.A. Corey. A gdy Wiedźma na Orbicie, fanka książek, pisze o nim z entuzjazmem na swoim blogu (a wiadomo, że fani książek są najostrzejszymi krytykami) – musiałam się pokusić i zobaczyć. Tym bardziej, że po niedawnej przygodzie z Przebudzeniem Mocy, mam ogromny niedosyt przygód w kosmosie.

Pomijając fakt, że po prostu muszę sięgnąć po książki, bo historia i świat wydają się fantastyczne – najważniejsze wydaje się, jak przedstawia się serial, dla tak nieobeznanej osoby jak ja? Spieszę Was uspokoić, bo przedstawia się świetnie. Pilot zaczyna kilka krótkich zdań, na temat tego co się dzieje i kto jest kim. Dowiadujemy się więc, że jak funkcjonuje Ziemia, będąca przecież kolebką ludzkości, o tym, że Mars jest potęgą militarną, a na pasie asteroid wydobywamy niezbędne surowce – dla Marsa i dla Ziemi. A mieszący tam Pasiarze mają niedobór wody i tlenu - dla nich najcenniejsze surowce, które muszą być dostarczane - a sami Pasiarze są jawnie wykorzystywani. I z taką wiedzą ruszamy na podbój świata. Kosmosu znaczy.
Wszystko wygląda naprawdę dobrze.
Należę do osób, którym polityka w powieściach nigdy nie przeszkadzała, wręcz była wisienką na torcie (jak na ironię, stronię od polityki prawdziwej), ale więc z zainteresowaniem śledzę, to co dzieje się w serialu. Ale nie martwcie się, serial polityczny to nie jest. Mamy dosłownie jeden wątek, który można nazwać stricte politycznym, ale jest ciekawy – toczy się zimna wojna i jeden nieostrożny ruch może zniszczyć fałszywe wrażenie pokoju. Co prawda dwa pierwsze odcinki trzeba obejrzeć z należytą uwagą, żeby poznać kto jest kim i po jakiej stronie, ale wszystko wytłumaczone jest krótko i bardzo klarownie – nie ma więc najmniejszego problemu, żeby pojąć jak całość tego świata funkcjonuje.

Za to dwa kolejne wątki są zupełnie inne. Jeden z nich jest zagadką kryminalną – śledzimy losy detektywa, któremu zlecono odnaleźć zaginioną dziewczynę. Drugi z kolei poświęcony jest załodze Canterbury, która przez przypadek ładuje się w sam środek tajemniczych wydarzeń. Wszystkie trzy wątki, odpowiednio ze sobą splecione, budują napięcie, natychmiast spajają nas z bohaterami tak, że przejmujemy się ich losem. Tym bardziej, że życie każdego z bohaterów jest pod ciągłym znakiem zapytania, a ja nie mam żadnej pewności, czy twórcy idą bardziej w stronę Gry o Tron, czy może Supernatural – znaczy zabiją wszystkich, czy raczej zachowują przy życiu.
Główni bohaterowie, każdy przypisany do innego wątku. Zgadnijcie na czyj widok serduszko zabiło mi szybciej.
Bardzo cieszy mnie akcja rozgrywająca się w naszym układzie słonecznym. Daje natychmiastowe połączenie emocjonalne ze światem, a usłyszenie, że statek na którym są bohaterowie, przelatuje obok Jowisza, wywołuje natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy.

Space opery zawsze mają jedną, główną trudność – bardzo prosto sprawić, żeby źle wyglądały. Powiedzmy sobie szczerze, to są statki kosmiczne, przestrzenie kosmiczne, bitwy kosmiczne, rasy. W pierwszych 5 odcinkach (które obejrzałam hurtem, taki to jest serial) dostałam wszystkiego po truchu i widać, że jest to zrobione za duże, ogromne pieniądze. Nie mam pojęcia ile zużyto zielonego ekranu, a ile zbudowano, ale wszystkie lokalizacje, od statków, po stacje kosmiczne, wyglądają na wybudowane. Z kolei za efekty komputerowe zabrali się specjaliści, bo robią one odpowiednie wrażenie, ogląda się je bez cienia żenady. Syfy wydało na tę produkcję masę pieniędzy, i trzymam kciuki, żeby im się zwróciła z nawiązką. Widać, że mają tam ludzi, którzy wiedzą jak robić space operę i niech ten serial pociągnie za sobą kolejne, równie dobre.

Podoba mi się również dobór aktorów i przedstawienie między nimi różnic. Od razu widać, kto urodził się na Ziemi, a kto jest Pasiarzem – wysoki, nie tyle chudy, co wręcz wychudzony (od sztucznej grawitacji). BTW, cudownym zaskoczeniem było zobaczyć na planie aktora grającego Śmierć w Supernatural. Ale przejdźmy do głównych aktorów – grać potrafią, są dla mnie zupełnie nowymi twarzami, albo na tyle rzadko oglądanymi na ekranie, że zupełnie z niczym nie umiem ich połączyć. Mają pomiędzy sobą fajną chemię. Kupuję ich w całości, kibicuję ich bohaterom i bardzo chcę dowiedzieć się, co stanie się dalej. A chyba głownie o to chodziło.


Bardzo cieszy mnie pojawienie się The Exspanse, który jest bardzo miłą odmianą od pozostałych seriali, które oglądam. Dobrze znowu mieć pod ręką trzymającą w napięciu space operę, która spełnia nasze małe marzenie, by móc latać pomiędzy planetami, w przestrzeni kosmicznej.

Ps. Lubicie space opery? Oglądalicie/czytacie The Expanse? Jak wrażenia?
Ps2. Aż dwa razy nawiązałam do Supernatural, w recenzji serialu sci-fi...

*StarGate to trzy osobne seriale i wplecione w nie pełnometrażowe filmy. Stare, klasyczne i cudowne.

Prześlij komentarz

0 Komentarze