Wojna to spektakularny sport, czyli recenzja The Night Manager

Jest coś takiego w brytyjskich produkcjach, co przyciąga mnie do nich niezmiennie. I to od dłuższego czasu. Mogłabym zgadywać, czy są to genialni aktorzy, czy są to wspaniałe ujęcia, sposób prowadzenia narracji, czy bezkarna możliwość słuchania brytyjskiego akcentu ile wlezie. Ale podejrzewam, że jest to kombinacja tego wszystkiego, a brytyjski akcent jest tylko wisienką na torcie.

Jak się domyślacie, w przypadku tej produkcji nie trzeba było namawiać mnie jakoś szczególnie do włączenia pierwszego odcinka. Ba, wywoływała ona we mnie fanowskie piski, jak tylko odkryłam pierwsze zdjęcia z planu. Tom Hiddleston, Olivia Colman, Hugh Laurie, kryminał i BBC? W dodatku BBC tym razem dało nam aż sześć odcinków, a nie trzy. Siedziałam od dawna w pierwszym rzędzie i starałam się wyglądać na dużo mniej podekscytowaną, niż byłam. A z każdym kolejnym odcinkiem moja ekscytacja rosła.

Jest w tym serialu coś takiego, że pomimo pięknych kadrów i teoretycznie nonszalanckich sytuacji, co wywołuje bliżej nieokreślony niepokój.
Zacznijmy od tego, że brytyjskie produkcje różnią się znacznie od amerykańskich. I nie piszę tego w znaczeniu, że są lepsze – bo amerykańskie też z przyjemnością oglądam – ale gdy włączasz TNM, od razy wiesz, że to produkcja brytyjska. Narracja nie spieszy się, pozwala nam dokładnie przyjrzeć się i poznać bohaterów, również tych drugo i trzecioplanowych. Postacie przechadzają się, rozmawiają ze sobą, albo milczą, a w tle zawieszony jest niepokój i niepewność. Niejednokrotnie bardziej wymowne jest wymienione pomiędzy nimi spojrzenie, czy gest, niż długi monolog, który mogli by wygłosić. Na ekranie niby nie dzieje się nic, ale z drugiej strony, nie pozostają żadne wątpliwości, że coś wisi w powietrzu. Że otaczający nas spokój, a niejednokrotnie radość i dobra zabawa, są tylko powierzchowne. Jedni bohaterowie dają się tej powierzchowności oszukać i bawią się doskonale, inni z przyklejonym uśmiechem biorą udział w teatrzyku, wiedząc, że nie mogą stracić czujności. W świecie, w którym pieniądze mają większą wartość od człowieka, czujność trzeba zachować zawsze.
Bo właśnie, co widać już na zwiastunach, więc nie będzie żadnym spoilerem, zostajemy światkami, jak tajny agent, Jonathan Pine (Tom Hiddleston), przedostaje się do środowiska handlarzy bronią, którzy nakręcają cały wojenny biznes i zbijają na nim nie mały majątek. Pine, choć teoretycznie wie, z czym ma do czynienia, w praktyce musi się zmierzyć z dylematami moralnymi. Musi robić to, czego wymaga od niego rola, nawet, gdy kłóci się to z jego przekonaniami. Dodatkowo, wygodne życie może skusić niejednego twardziela. Richard Roper (Hugh Laurie) zapewnia w końcu duże pieniądze i nietykalność. Granica pomiędzy odgrywaniem roli, jaką wymusza agentura, a wciągnięciem się w świat i zaprzyjaźnieniem z przestępcami jest bardzo cienka.

Nie będę ukrywać, że jako fanka, piszczałam kilka razy, na widok Toma, mając poważne dylematy moralne, czy wolę go w garniturze, wojskowym wdzianku, czy... bez. Bo nie ukrywajmy, producenci ostatnio lubią go rozbierać, a ja szczególnie nie narzekam.
I tutaj jest miejsce, w których chylę czoła wszystkim aktorom. Bo nie znalazłam tam słabej roli. Zacznijmy od Toma, który jako tajny agent spisuje się doskonale. Z jednej strony widać, że jest gotowy poświęcić wiele. Znamy już krzywy uśmieszek Toma i jego bezlitosne spojrzenie z innych ról, tu jednak ubrany w garnitur i robiący nielegalne biznesy, robi dużo większe i, nie ukrywajmy, lepsze wrażenie. To, co mi się bardzo podobało, to to, jak Tom pozwalał się odnaleźć swojemu bohaterowi w roli, jaką przyszło mu odgrywać. Fantastyczna jest różnica, pomiędzy odcinkiem pierwszym, gdy Jonathan doskonale zna swoje miejsce na świecie, a drugim, gdzie nagle musi stać się człowiekiem, którym nie jest. Widać niepewność bohatera, jeszcze da się wyczuć, że on to wszystko udaje, że daleko mu do bezlitosnego, żyjącego poza prawem przestępcy. Ale Jonathan wie też, że musi uczyć się szybko, bo odgrywa rolę życia, w której jedna fałszywa nuta będzie kosztowała go życie.

Hugh może sobie leżeć w różowej koszuli i głaskać psy, ale nie pozostawia nam najmniejszych wątpliwości kto tu rządzi.  
Ale nie tylko Tomem się zachwycałam. Od pierwszej sceny, w której pojawia się Hugh Laurie, nie mogłam wyjść z podziwu nad jego umiejętnościami. Jego bohater jest jednym z tych typów, którzy bezpośrednio rąk sobie nie brudzą. Ba, zastanowią się dwa razy i prawdopodobnie wydelegują kogoś innego, nawet przy podpisywaniu dokumentów. Nie zostawia po sobie śladu i żadnej, nawet małej możliwości podciągnięcia go do odpowiedzialności. I choć wszyscy wiedzą, że to jest on, nie ma na niego żadnych dowodów. Hugh może tylko siedzieć i pić kawę, obserwować towarzyszących mu bohaterów, wchodzić do pokoju z uśmiechem na ustach i szampanem w ręku, ale nie pozostawia żadnej wątpliwości, kto tu jest najniebezpieczniejszym człowiekiem w promieniu wielu mil. I że jest jedynym, który nie ma się czego obawiać. Z drugiej strony, nietrudno mi sobie wyobrazić, jak łatwo można poddać się urokowi Ropera. Jak łatwo można uwierzyć, że przecież nic złego się nie dzieje. Jak łatwo można ulec pokusie szybkiego i dużego zarobku. I życia w luksusie, jakiego nie maja 99% ludzi na świecie.

Olivia Colman gra bohaterkę, którą gdy wywalają drzwiami, wchodzi oknem, później przez piwnicę, strych, a na koniec robi podkop i i tak dostaje się do środka.
Nie mogę też nie wspomnieć o cudownej Olivii Colman, w której zakochałam się bez pamięci podczas oglądania Broadchurch. Co ciekawe, Olivia gra postać, która w książce była mężczyzną. Co jeszcze ciekawsze, ciąża bohaterki serialu, jest tak naprawdę ciążą aktorki. I to jest ten moment, w którym stoję i biję brawo twórcom: bo nie dość, że uczynili z Angeli Burr bohaterkę silną i niezależną, to pokazali, że ciąża to nie choroba, nie przeszkadza jej w prowadzeniu międzynarodowego, trudnego śledztwa, czy rozstawiania ludzi po kątach. Choć może w tym ostatnim nawet trochę pomaga. Nikt nie chce podskakiwać wkurzonej, ciężarnej kobiecie, która wie, że ma rację. I choć momentami przeszkadzało mi to, że Angela może trochę na wyrost działa, narażając nie tylko siebie, ale i dziecko, tak scena, w której nagle sobie to uświadamia i dotyka swojego brzucha, zrekompensowała mi wszystko. Inna sprawa, że zupełnie się jej nie dziwiłam, całe życie czekała na cień szansy, żeby dopaść Ropera, a gdy ten się pojawił, postanowiła go wykorzystać, mając nadzieję, że wreszcie skończy się po jej myśli.

Corky może nie wygląda na najbardziej niebezpieczną osobę w pomieszczeniu, ale od razu rozumiemy, dlaczego Roper darzy go dużym zaufaniem.
Pozostali aktorzy również stanęli na wysokości zadania. Od pierwszej sceny uwiódł mnie Tom Hollander grający Lance Corcorana, czy jak się wszyscy do niego zwracali, Corky’ego. Wchodził w kadry z taką charyzmą, że nie sposób było go przegapić.
Elizabeth Debicki, grająca Jed Marschall, kochankę Ropera, również nie postawiła żadnych złudzeń, że jest dobrą aktorką i bez problemu dorównuje swoim ekranowym partnerom. Miała w sobie odpowiednią dozę pewności siebie, potulności i seksapilu, dzięki czemu nie trudno było zrozumieć, dlaczego to ją Rober wybrał. Z drugiej strony, umiejętnie pokazuje, że jej bohaterka to kobieta zdesperowana, którą do podjęcia takiego życia bardziej zmusiły okoliczności, niż przekonanie, że jest to dla niej dobre. Co niesamowicie mnie bawiło, to to, że dorównuje ona wzrostem zarówno Hugh jak i Tomowi, co musi być dla tych dwóch wielkoludów bardzo rzadkim przypadkiem. Z reguły górują oni nawet nad swoimi kolegami z planu, a co dopiero koleżankami.

Ktoś taki jak Roper, nie może pokazywać się w towarzystwie jakiejkolwiek kobiety. Musi być szczególna. I jest.
Dodajmy do zachwalonej przeze mnie narracji i kreacji bohaterów, jeszcze cudowne kadry. Coś, co kocham w brytyjskich produkcjach. Niezależnie od tego, czy znajdujemy się w rozwalającym się domu, czy w bogatej willi, czy na otwartym terenie, kadry zachwycają za każdym razem. Wszystko co widzimy na ekranie ma swoje konkretne miejsce, nawet gdy udaje, że jest porozrzucane. Tam nie ma przypadków. Wszystko od początku do końca jest celowe i estetyczne, co w zestawieniu z tym, o czym opowiada historia, daje piorunujące wrażenie. Niszczymy świat w białych rękawiczkach.
No i mamy bardzo dużo zbliżeń na Toma lub jego oczy, ale nikt się nie dziwi operatorowi, że nie mógł się powstrzymać, oraz reżyserowi i producentom, że nie oponowali. Jestem wręcz przekonana, że w scenariuszu było napisane: a teraz pokażcie wyraźnie oczy Toma.
The Night Manager jest serialem na wskroś brytyjskim i jak ktoś uwielbia ich produkcje, to nie będzie się czuł zawiedziony. Dla tych, co nie znają kina brytyjskiego: nastawcie się na budowanie postaci, relacje pomiędzy nimi, na powolne prowadzenie narracji. Chłońcie historię. Bo nie znajdziecie tam pościgów samochodowych i strzelanin w każdym odcinku. Co nie znaczy, że nie ma wybuchów, morderstw i brutalnych przesłuchań. Są. I, moim zdaniem, robią dużo większe wrażenie właśnie w tak spokojnej narracji, sugerującej niepokój i zagrożenie, niż w przeładowanych akcją serialach.

Prześlij komentarz

0 Komentarze