Zapowiedzi, czy to kolejnych odcinków
seriali, czy programów, są czymś normalnym. Przywykliśmy
nawet do tego, że talk-showy nagrywane są z dużym wyprzedzeniem,
choć ich prowadzący bardzo starają się udawać, że nadają na żywo.
Ale zaprezentowanie co dalej, nie powinno dziwić nikogo. Gdy
trzeba czekać tydzień na następny odcinek, musimy dostać
powód, by o nim w ogóle pamiętać.
Potem nadeszły czasy kaset i płyt,
które niespostrzeżenie wprowadziły binge watching, choć sami
wtedy nie wiedzieliśmy, że go uprawiamy. Wraz z Internetem
pojawiła się możliwość nielegalnego nadrobienia wszystkiego, co
było poza zasięgiem. A potem pojawił się Netflix, który wywrócił sposób myślenia o serialach do góry nogami. Już nie trzeba było czekać, aż ktoś
coś wrzuci do sieci, ani odliczać dni tygodnia do kolejnego odcinka. Całe sezony wrzucane naraz zmieniły
nasz sposób oglądania tak bardzo, że w końcu ktoś musiał to
nazwać.
Co więcej, Netflix po jakimś czasie
wprowadził możliwość przeskoczenia czołówek seriali – bo te
oglądane któryś raz z rzędu, stały się tylko irytującym
elementem. Część z netflixowskich produkcji w ogóle ma dwie
wersje czołówek – skrócone, które uruchamiają się, gdy
oglądamy odcinek za odcinkiem, i pełne, które widzimy, oglądając
po kilkugodzinnej przerwie.
I wydawać by się mogło, że w przy
kilku/kilkunastu sekundowych przerwach pomiędzy odcinkami, zapowiedź
następnego jest zbędna. W końcu nie dość, że sam się
uruchamia, to małe wredne pięć sekund, czasem jest za krótkie, by
się podnieść i wyłączyć, zanim uruchomi się kolejna część.
Ale ludzie przecież przyzwyczajają się do wszystkiego.
Hype minął – i ja sama to czuję.
Zniknęła potrzeba zobaczenia wszystkiego naraz w środku tygodnia.
Czas na oglądanie mam założony z góry, zaszaleć zdarza mi się
tylko w weekendy. I patrząc po wypowiedziach znajomych – nie
jestem w tym odosobniona. To wszystko tam jest, nie ucieknie, a w
dodatku rozsądnie dawkowane sprawa, że rozrywki zwyczajnie wystarcza na dłużej. I
Netflix też to wie. I też to widzi.
Jak mam kogoś obwinić za nałogowe oglądanie programów kulinarnych, to ten gość jest winny. Australijski cukiernik, Adriano Zumbo. |
Oglądając kolejne show o gotowaniu (o
mojej najnowszej miłości do programów kulinarnych muszę kiedyś napisać osobny wpis), w pewnym momencie uderzyło mnie coś, czego jeszcze
przed chwilą w nich nie było.
Zapowiedź kolejnego odcinka.
Informacja od prowadzącego, który ładnie się z nami żegna, dziękuje za uwagę i zaprasza na odcinek, który wyświetli się za kilka sekund. Netflix robi trochę to, co muszą robić osoby prowadzące programy YouTubie. Powiedzieć o tym, że trzeba polubić i subskrybować, i zostawić komentarz — bo jak pokazuje doświadczenie, jasna informacja co zrobić, sprawia, że częściej to robimy.
Na dokładnie tej samej zasadzie Netflix informuje nas, że zaraz, dosłownie zaraz, będzie kolejny odcinek. Ta informacja sprawia, że na chwilę się wahamy – a może jednak zostać na kolejny? TYLKO JEDEN?
Zapowiedź kolejnego odcinka.
Informacja od prowadzącego, który ładnie się z nami żegna, dziękuje za uwagę i zaprasza na odcinek, który wyświetli się za kilka sekund. Netflix robi trochę to, co muszą robić osoby prowadzące programy YouTubie. Powiedzieć o tym, że trzeba polubić i subskrybować, i zostawić komentarz — bo jak pokazuje doświadczenie, jasna informacja co zrobić, sprawia, że częściej to robimy.
Na dokładnie tej samej zasadzie Netflix informuje nas, że zaraz, dosłownie zaraz, będzie kolejny odcinek. Ta informacja sprawia, że na chwilę się wahamy – a może jednak zostać na kolejny? TYLKO JEDEN?
Przyznam, że ciekawi mnie, jak bardzo
będziemy się w stanie uodpornić na takie zapowiedzi. Czy
będzie trzeba nas za chwilę zachęcać skrótem kolejnego odcinka?