Nijaki film o genialnym zespole, czyli Bohemian Rhapsody


Główny problem, jaki mam z tym filmem, to ten, że gdyby zabrać z niego muzykę, zostajemy dosłownie z niczym. A szkoda. Bo przecież nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak duży potencjał ma historia Queen. Szkoda tylko, że finalnie ani reżyser, ani scenarzysta, ani nikt z produkcji nie bardzo wiedział, co chcą pokazać. Pokazali więc wszystko i nic. A zespół pilnował, by nie pokazali przypadkiem czegoś niefajnego.

Zacznijmy jednak od plusów, bo choć mało, to film nadal je ma.

Dobra obsada

Aktorzy byli dobrani dobrze, a Rami Malek udźwignął rolę Freddiego. A przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu to zrobić scenariusz. Bo to, jak dobrze czuł się w tej roli, nie pokazywały wątki obyczajowe, a muzyczne. Fragmenty koncertów, gdzie nie musiał wypowiadać tych okropnych dialogów, a przedstawić światu po raz pierwszy genialną muzykę, były zdecydowanie najlepsze.

Pozostali członkowie zespołu też byli dobrze dobrani, przynajmniej wizualnie. Szczególnie rzucało się to w oczy w przypadku Gwilym Lee, który dosłownie zdaje się być młodą kopią Briana May. Tyle że sam film nic tak naprawdę o całym zespole nie mówi. Pokazuje niby jakieś kłótnie między muzykami, stara się podkreślać to, co podkreślał sam Mercury – wszyscy w zespole są równi i nie ma lidera. Jednak to nie jest film o zespole, a o Freddiem. Nic więc nie wiemy o jego członkach, prócz tego, że mieli żony i wyższe wykształcenie.

Co trochę dziwi, bo z tego, co donosił Internet, główną kością niezgody była właśnie tematyka filmu. Członkowie zespołu chcieli, by był to film o Queen.

W sumie ciekawa jestem, jaki to byłby film, gdyby reżyser pod sam koniec zdjęć się nie zmienił i doprowadził swoją wizję do końca. (Powody odejścia podawane są różne, od niezgodności co do końcowej wizji, po nieobecność reżysera na planie i opóźnienia w kręceniu. Prawda jest pewnie gdzieś po środku).

Muzyka, muzyka, muzyka!

Film muzyką stoi, ale chyba nie ma się co dziwić. Nigdy nie przechodziłam okresu fascynacji Queen, a ich kawałki i tak sprawiają, że mam się dreszcze na plecach. I przez większość seansu ten dreszcz się ma. Tyle że zadbał o to wiele lat temu Freddie z chłopakami, a nie reżyser biografii Mercurego.
Sceny z koncertów, a szczególnie z ostatniego pokazanego w filmie - Live Aid, wciskały łzy z oczy. Mogę więc sobie tylko wyobrazić, jak na finale łkali jego zagorzali fani.

Sam Live Aid został pokazany w dużej części, a gdy porównałam nagrania oryginalne, z tymi filmowymi, byłam pod jeszcze większym wrażeniem. Twórcy i Rami zadbali o każdy, najdrobniejszy szczegół, od poprawy wzmacniacza po podrywanie kamerzysty.

Drugą ciekawą częścią filmu było pokazanie, jak zespół pracował nad piosenkami. Mam jednak ogromne wrażenie, iż było to trochę za bardzo anegdotyczne, za mało realne. Ale nadal, jest to druga najmocniejsza strona filmu. Trudno pozbyć się radości podczas oglądania, gdy słyszy się znajome nuty, ale jeszcze nieobrobione. Gdy czeka się, aż muzycy zobaczą w nich potencjał. I choć wiemy, że zobaczą, to jest w tym pewne napięcie i nadzieja, że nie odpuszczą tego hitu.

Problem jest taki, że to tyle z plusów filmu.

Poza studiem i koncertami…

To, czego film nie udźwignął, to ta najciekawsza część. Dlaczego Queen był taki niezwykły? Co sprawiało, że tworzyli tak odważne i międzypokoleniowe hity? Jaka była osobowość członków zespołu, która sprawiła, że razem skomponowali utwory wyprzedzające swoją epokę?

Tego się nie dowiemy. Niby gdzieś jest powiedziane, że nie zawsze się dogadywali, ale tak naprawdę na ekranie konflikt nie istnieje. Nie ma też pokazanego charakteru Freddiego, który ponoć był trudny w codziennej pracy. Coś tam film próbuje nakreślić, że się spóźniał, czy nie lubił, gdy dyktowano mu, co ma robić, ale… kto z nas tak nie ma?

Życie prywatne Mercury’ego jest tak bardzo nijakie, jak na życie rockmana w tamtych czasach, że aż boli. Pokazano jedną szaloną imprezę i to w bardzo ugrzecznionej wersji. A przecież Freddie słynął z szalonych przyjęć, na które wydawał fortunę. Narkotyki? Według filmu wziął je może raz. Wręcz scenariusz mówi, że Mercury zorganizował tylko jedną posiadówkę, a za resztę odpowiedzialny był manipulujący nim Paul. Momentami, aż miało się wrażenie, jakby do tych imprez (po których widzieliśmy tylko pozostałości), Mercury był zmuszany.

Biseksualność? Nie, nie, nie, przecież jeszcze widzowie będą zdezorientowani! Skoro Freddie finalnie związał się z mężczyzną, to musi być gejem i tak w filmie został przedstawiony. Pomimo że sam nazywał siebie wymiennie – film nie pozostawia złudzeń. Żadnej biseksualności nie było. W dodatku nie jest to powiedziane ustami Freddiego, a jego narzeczonej. Gdy on wyznaje, że jest biseksualny, ona poprawia go i mówi, że jest gejem.

Aż chce się podejść do niej i powiedzieć, że skoro gość uważa się za biseksualnego, to tak jest. I nie ważne, czy związał się z mężczyzną, czy kobietą na stałe. To jak, jakby osoba biseksualna związała się z płcią przeciwną i nagle zostawała hetero. No… tak to nie działa.

I wiecie, nie chodzi o to, by biografia pokazywała ostry seks i wciąganie kreski. Ale chodzi o to, by pokazywała, jak było, jeżeli decyduje się wziąć na tapet życie prywatne artysty. Co innego, gdyby kamera nie opuszczała studia i sceny muzycznej. Ale skoro podejmuje temat seksualności i narkotyków, to byłoby dobrze, gdyby nie traktowała tego, jako punkt do odhaczenia na liście. 

Szczególnie że nadal żyjemy w czasach, gdy seksualność inna niż hetero jest problematyczna (delikatnie mówiąc).

Trudne relacje

Jakie trudne relacje? Problemy rodzinne były pokazane łącznie przez jakieś pięć minut, w tym zawarto wpadanie sobie w ramiona i pełną akceptację syna.

Relacja pomiędzy Freddiem a Mary Austin (Lucy Boynton) została sprowadzona do: on ma problemy, a ona jest bardzo wyrozumiała i trwa przy nim po wieki wieków. Nie unosi głosu, nie irytuje się, jest obok. Naprawdę mamy uwierzyć, że Mary była w życiu Mercury’ego tak bardzo bezbarwną postacią? Przy czym, przywiązanie z jego strony jest widoczne. Nie rozumiem przywiązania jej.

Freddie kupuje dom obok niej i bardzo krępującym telefonem zmusza do wieczornej rozmowy, reaguje negatywnie na wieść o tym, że Mary jest w ciąży z kimś innym. Oczekuje, że pomimo rozstania, ona nadal będzie nosiła pierścionek zaręczynowy. Odcina się od niej i dopiero jej błagania sprawiają, że wraca na dobre tory. Dlaczego film nie pokazał, co sprawia, że ona jest tak do niego przywiązana?

Większość par po rozstaniu nie może na siebie patrzeć, a na prześladującą drugą połówkę najlepiej nasłaliby policję. Nie ma nawet pół sceny, jaka by próbowała wyjaśnić złożoność ich relacji po rozstaniu.

A ktoś, kto przyjaźnił się z artystą całe życie, nawet po zerwanych zaręczynach, musi mieć w sobie coś więcej, niż bycie cichą postacią z boku.

Choroba

Oczywiście pojawia się w filmie wątek choroby, ale mam z nim ogromny problem. Bo pojawia się nie jako rezultat szalonego życia, jakie Frieddie prowadził, a jako swego rodzaju kara. Kara za odejście z zespołu, kara za danie się zmanipulować przez Paula Prentera (Allen Leech). A AIDS było w tamtych latach poważnym problemem, głównie osób homoseksualnych, ale przecież nie tylko. 

Brak zabezpieczeń, hulaszczy tryb życia łatwo prowadził do zarażenia. AIDS nie było, tak jak film twierdzi, karą za próbę solowej kariery, a wynikiem zabawy bez ograniczeń oraz braku wiedzy, do czego to może prowadzić i jak temu przeciwdziałać.

Film pokazuje również, jakby to właśnie choroba sprowadziła Freddiego na dobre tory powrotu do zespołu. I mam z tym ogromny problem. Tym bardziej że według wieloletniego partnera Freddiego, Jima Huttona, Mercury o chorobie dowiedział się wiosną 1987, a koncert Live Aid odbył się w 1985 roku.



To nie jest dobra biografia. To biografia wyprana z wszelkich możliwych kontrowersji. Próbuje opowiedzieć wszystko – od życia prywatnego po twórczość i nie opowiada tym samym niczego. Nie da się w dwugodzinnym filmie pokazać każdego aspektu życia, trzeba wybrać. Czy koncentrujemy się na tym, jakim był artystą? Czy jakie wiódł życie prywatne?

Ten film broni się tylko muzyką. Z tym, że to przecież nie jest muzyka filmu. A zespołu. Legendy. A bez niej, dostajemy drętwe dialogi i nic nieznaczące urywki z życia jednego z największych artystów wszech-czasów.

To równocześnie nie jest film zły (choć jest złą biografią), bo ma masę fajnych scen, doskonale pokazanych koncertów i naprawdę dobry finał.

Biorąc to wszystko razem w całość, pozostaje nam film bardzo nijaki o niesamowicie genialnym zespole. Czy obejrzeć w kinie? Jeżeli oczekujecie tylko zanurzenia się w muzyce Queen, to tak. Jeżeli szukacie czegoś więcej, polecam poczekać na DVD (a może Netflixa?) i puszczenia sobie go w domu na dobrych głośnikach.