Gdy znów moim oczom ukazał się napis „na podstawie harlequina”,
byłam przygotowana na najgorsze. Oczekiwałam wręcz wybuchów w tle, akcji co
najmniej na skalę międzynarodową i choć jednego agenta FBI zakochanego w
głupiutkiej bohaterce.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy dostałam film po prostu
banalny i zwykły a na końcu nikt nie stawał na ślubnym kobiercu po trzech
dniach znajomości.
Co więcej, bohaterowie nawet ze sobą rozmawiali, starając się
na bieżąco wyjaśniać problemy, co jest całkowicie poza konceptem filmów
romantycznych. Przecież wszystkie dramy rodzą się właśnie przez to, że bohaterowie
mają się nawzajem oskarżać, bez próby wyjaśnienia sytuacji.
Nie oglądajcie na pusty żołądek
Fabuła jest prosta. Mamy główną bohaterkę Clarę (Kaitlyn Leeb) pracującą jako managerka restauracji
hotelowej. Jest dobra w tym, co robi, zarówno pracownicy, jak i przełożony nie mają
żadnych zarzutów co do jej pracy. Clara podnosi się po porażce życiowej –
otworzyła restaurację, której nie udało jej się utrzymać, a w dodatku czuje się
gorsza od siostry, której w życiu wyszło wszystko: od kariery przez męża po
dziecko. Jednak mimo to radzi sobie bardzo dobrze. Ma własne mieszkanie, dobrą
pracę, jest zaradna i nie szuka na siłę miłości.
Na jej drodze staje przystojny szef kuchni-celebryta Shane (Scott Cavalheiro), który z kolei właśnie wygrał
program Can you stand the heat. On z
kolei zawodowo jest poukładany, na brak pieniędzy i sławy narzekać nie może,
ale chciałby się ustatkować, znaleźć własny kąt i kogoś, kto mógłby w nim w tym
kąciku zamieszkać.
Nasza bohaterka programu oczywiście nie oglądała, ale wszyscy
dookoła niej Shana uwielbiają, a jej samej również miękną kolana na jego widok.
Shane w obyciu okazuje się normalnym facetem, wręcz trochę
przerażonym tym, jak wszyscy zwracają na niego uwagę – szczególnie napalone
fanki, które momentami go nawet śledzą. Jest na tyle wyczulony na to, że
kobiety lecą na jego telewizyjną personę i sławę, że na początku nawet odtrąca
Clarę, która bezmyślnie rzuca w przestrzeń: nie
wierzę, że całuję się z celebrytą.
Cały ich związek w
filmie, pokazany jest bardzo… normalnie. Docierają się, dobrze bawią, starają
nawzajem wspierać.
A i zapomniałabym, ponieważ Shane jest szefem kuchni, a Clara
managerką, to pokazują tam bardzo, bardzo, bardzo dużo jedzenia. I jeszcze
trochę jedzenia. I jeszcze serniczek. Nie polecam seansu na głodnego.
To gdzie ta drama?
Dramatyzm do filmu ma wprowadzić szef Clary. Pod kątem
zawodowym niby chce ją wypromować, ale równocześnie Shane ma podejrzenia, że
nie do końca właściciel hotelu ma czyste zamiary. Co ciekawe, naprawdę nie ma
tu żadnego trójkąta miłosnego, choć na samym początku trudno było powiedzieć,
czy szef się w niej podkochuje, czy nie.
Całe napięcie (no dobra,
trochę przesadziłam, Świąt z widokiem nie ogląda się w nie wiadomo, jakim
napięciu. W sumie nie ma nawet naparstka napięcia) oparte jest więc na
zawodowym życiu bohaterów, choć Shane i Clara chcą, żeby im wyszło, to oboje
skoncentrowani są na czymś więcej, niż tylko na związku.
Shane także nie znalazł się w górskim resorcie przypadkiem.
Zawiodło go tutaj poszukiwanie przeszłości jego rodziców.
Nie będę udawać, że mnie to nie zaskoczyło. Bo jednak regułą jest, że to związek ma być
najważniejszy, a cała reszta schodzi bardzo szybko na drugi plan. Tutaj nie
tylko tak nie było, ale nawet obowiązkowy konflikt pomiędzy bohaterami miał
podłoże dość naturalne, takie, jakie może wydarzyć się codziennie u każdego z nas.
Oni ze sobą rozmawiają!
No właśnie. Dawno nie widziałam filmu, w którym bohaterowie ze
sobą rozmawiają i to na długo przed finałem. Raz im to wychodzi lepiej, raz
gorzej, czasem to tylko próba rozmowy, ale tak naprawdę próbują cały czas. I to
na tyle, że w finale nie muszą sobie niczego nawzajem tłumaczyć, bo znają całą
sytuację.
I nadal, nie jest to film wybitny. Nie jest to film, o którym
będę pamiętać za miesiąc. Nie ma ani fenomenalnego aktorstwa, ani niezapomnianych
scen, ani jakiejś niesamowitej oprawy (choć osadzenie akcji w górach jednak dało
kilka ładnych widoczków). Fabuła nie porywa serc, nie jest odkrywcza, momentami
nawet lekko naiwna, ale z drugiej strony, nie ma się wrażenia, że wszystkie
komórki mózgowe chcą popełnić samobójstwo – jak w przypadku Wigilijnego Wesela.
Jest to idealnie średni film.
W którym bohaterowie ze sobą rozmawiają.
Czy polecam? Przyznam,
że trudno powiedzieć. Średniaki trudno gdzieś umieścić. Święta na widoku ciężko
jednoznacznie odradzić, a z drugiej strony, nie czuję potrzeby silnego
polecania.
Jednak, gdy się już zdecydujecie, nie wyłączajcie po 5
minutach, dajcie mu chociaż z półgodziny. Bo pierwsze pięć minut jest straszne
(są tam urywki z tego programu kulinarnego i to jest okropne).