Zupełnie niepotrzebny film, czyli Glass


Powiem od razu, że do tej serii filmów mam podejście bardzo… obojętne. Nie ukrywam, dużym zaskoczeniem dla mnie było, że to kontynuacja Niezniszczalnego oraz Splita (oba te filmy przed pójściem do kina nadrabiałam). Było to dla mnie zaskoczenie, bo nigdzie na plakatach nie widziałam informacji, że jest to kontynuacja. Ani na żadnym zwiastunie. A informacja, że za reżyserię i scenariusz Glass odpowiada ta sama osoba, co za tamte dwa poprzednie, nie jest żadną sugestią w tym kierunku.

Dodając do tego, że Glass jako indywidualny film nie funkcjonuje, sprawia, że część osób mogło się na seansie czuć bardzo zagubione. To trochę tak, jakby ktoś poszedł na Infinity War bez znajomości wcześniejszych filmów. Niby widzisz, co się dzieje, niby rozumiesz, ale w rzeczywistości nie masz pojęcia, o co chodzi.

Niezniszczalny i Split

Dlatego, zanim przejdę do recenzji samego Glass, muszę napisać kilka słów o jego poprzednikach. Zarówno jeden, jak i drugi nie mają na siebie żadnego bezpośredniego wpływu, więc tak naprawdę, można je obejrzeć w jakiejkolwiek kolejności.


Niezniszczalny jest filmem z 2000 roku. Biorąc pod uwagę, że miałam wtedy 10 lat i zero zainteresowania tego typu kinem, no cóż, jakoś mnie ominął. Biorąc pod uwagę, jak wiele czasu minęło i jak bardzo zmienił się sposób prowadzenia narracji, żałuję, że nie zobaczyłam tego filmu w wieku nastoletnim, bo oglądając go 19 lat po premierze, nie ukrywam – wynudziłam się śmiertelnie.

Film wtedy być może przedstawiał szokujące teorie i niesamowite pomysły na świat komiksów. Ale jesteśmy po wielkiej fali Marvela i DC, jesteśmy po serialach Netflixa, które superbohaterów pokazywały bardziej jak zwykłych ludzi, niż nadludzkich bożków. Elijah (Samuel L. Jackson) mówiący Davidowi (Bruce Willis), że musi posiadać super moce, bo nigdy nie chorował, brzmi jak skończony szaleniec. I nie zmienia się to aż do końca filmu. Nadziwić się nie mogłam, że David w końcu sam w to uwierzył i pobiegł zbawiać świat.


Dużo bardziej spodobał mi się Split. Zapewne dlatego, że odgrywający główną rolę James McAvoy wcielał się chorego Kevina z 24 różnymi osobowościami i zwyczajnie na ekranie pokazywał niesamowity popis aktorski. W dodatku niezależnie od tego, czy miał rację z tym całym byciem superbohaterem, czy nie, stwarzał na ekranie realne zagrożenie dla dziewczynek, które uwięził. Co siłą rzeczy, kazało nam śledzić fabułę z uwagą.

I gdyby te dwa filmy, będące zupełnie o innych bohaterach, niepołączone ze sobą niczym, tak funkcjonowałyby w kinie, wyszłoby im to na dobre. Niezniszczalny miałby swoich fanów, Split również, wszystko byłoby na swoim miejscu.

Te filmy duże lepiej funkcjonują bez dokładnego wytłumaczenia, co, jak i dlaczego.

Niestety, Split dostał na koniec scenę, łączącą go z Niezniszczalnym. Niestety, dostaliśmy Glass.


Czas na ekspozycję

Glass to jest jedna, wielka i bezsensowna ekspozycja. Która może miałaby jakiś malutki sens, ale mniej więcej po wstępie, postanowiono to szybko pogrzebać.

Wracamy do Davida, który od 19 lat jest sekretnym superbohaterem i ratuje ludzi w potrzebie. Wracamy do wieloosobowego Kevina, który wierzy, że musi karmić swoją 24 osobowość, zwaną Bestią, biednymi dziewczynkami. David jest przekonany, że to on musi Kevina pokonać, Kevin, że nie ma sobie równych.

Obydwoje zostają złapani i przewiezieni do jakiejś placówki, najprawdopodobniej szpitala psychiatrycznego, którego jedna z lekarek specjalizuje się w leczeniu osób, myślących, że mają nadprzyrodzone moce. W tym samym szpitalu znajduje się także Elijah, który z kolei siedzi tam już jakieś 19 lat.

I wiecie co? Gdyby całość oparła się właśnie na tym, że oni rzeczywiście sobie to wszystko wmówili, to nie byłby taki zły pomysł. Biorąc pod uwagę, jak mało efektowne są ich moce – sprowadzające się tak naprawdę do niezwykłej siły, dałoby się to tak ograć. W końcu na świecie istnieją ludzie o ponadprzeciętnej sile, a niejednokrotnie adrenalina potrafi sprawić, że stajemy się w panice silniejsi, niż normalnie jesteśmy.


Tyle że zamiast rozsądnie to pociągnąć, nasza pani doktor Ellie (Sarah Paulson), została wprowadzona do filmu, żeby wygłaszać ekspozycje. Ona nie bada naszych bohaterów, ona siedzi i wyjaśnia widzowi, jacy oni naprawdę są. Bo widz jest za głupi, by sam do tego dojść.

Co więcej, cały koncept choroby psychicznej tych trojga, zostaje całkowicie porzucony w finale. Który zakończeń ma tak wiele, jak Powrót Króla. Dosłownie, ten film się za nic w świecie nie chce skończyć. A jak już się kończy, to… jego rozwiązanie w dzisiejszym świecie nie ma racji bytu i ani logiki.

Wygląda to wręcz tak, jakby Shyamalan, reżyser i scenarzysta, wymyślił sobie wszystko lata temu, uparł się, że nic nie zmieni, oleje wszystkie zmiany i możliwości technologiczne, jakie każdy przeciętny użytkownik Internetu posiada. Będzie nam wmawiać z ekran, że scena finałowa jest wielkim objawieniem dla świata.

Byłaby. 19 lat temu.


Najgorsze jest też to, że aktorzy, oprócz Jamesa McAvoya nie mają co grać. Willis pląta się po planie i chyba w myślach powtarza wysokość honorarium. Bohater Jacksona nie wypowiada ani słowa przez pierwszą połowę filmu, a może nawet i dłużej. Paulson po prostu opisuje widzowi, co się dzieje. Mogłaby równie dobrze nagrać swój głos i robić za lektora. Jedynie James, którego scenariusz wręcz zmusza do wyzwania „jak wiele osobowości jesteś w stanie pokazać podczas jednej minuty” ma co grać, gra to bardzo dobrze i dosłownie niesie ten film na swoich barkach.

Cały scenariusz jest z kole usłany takimi dziurami logicznymi, że to aż boli. Nic nie ma tam sensu, kolejne sceny i zwroty akcji szyte są tak grubymi nićmi, że nie da się na nie nawet przymknąć oka. Nie da się również po prostu dobrze bawić, bo film napisany i nakręcony jest, jakby robiła to osoba totalnie niedoświadczona. W czasach, gdy sceny waliki potrafią wgniatać w fotel (pamiętacie świetne ujęcia bijatyki w korytarzu z pierwszego sezonu Daredevila?), te nie tylko nie robią wrażenia, ale są wręcz źle nakręcone.

Dialogi nie istnieją. A nie, zapomniałabym, oprócz chamskiej ekspozycji, mamy jeszcze tłumaczenie, w co drugiej linijce, że „tak jest w komiksach”.

W komiksach jest Master Mind, w komiksach jest bohater z przypadku, w komiksach jest zezwierzęcony villan, w komiksach jest plan w planie.

Drogi Shyamalanie – mamy 2019 rok. Nawet ludzie nieczytający komiksów, a po prostu chodzący do kina, wiedzą jak to jest w komiksach. Nie rób z widzów i swoich bohaterów debili.


Glass nie dość, że nie istnieje w żaden sposób jako film oddzielny, to tak naprawdę niszczy to, co w tamtych filmach było udane – niedopowiedzenie. Tam też zbyt wiele rzeczy było naciąganych, ale ta nutka niedopowiedzenia, sprawiała, że można było przymknąć na to oko. Ale niestety, gdy brakuje sensu, a my jeszcze na siłę wyjaśniamy, co się dzieje (tylko podkreślając, jak wiele rzeczy jest nieprzemyślanych), a na koniec rzucamy tysiącem scen finałowych – z których każda ma być twistem fabularnym, a żadna z nich nim nie jest, to… lepiej takiego filmu nie robić.