Czy jest to film idealny? Zapewne nie. Czy zaskakuje nas
zakończeniem? Nie, finał znamy już od pierwszych minut. Czy jest ciepły,
zabawny, dramatyczny i czy warto go zobaczyć?
Tak.
Lata 60 i rasizm
Green Book kręci się obok ważnego tematu, jakim był problem
rasizmu w latach 60. Doskonale portretuje to, ja wyglądał wtedy świat z
perspektywy osób czarnoskórych, ale równocześnie jest filmem niezwykle ciepłym
i bardzo zabawnym.
Fabuła kręci się wokół dwóch bohaterów: Amerykanina włoskiego
pochodzenia Tony’ego "Lip"
Vallelonga (Viggo Mortensen) oraz
niezwykle utalentowanego, czarnoskórego artysty Dr Don Shirley (Mahershala
Ali).
Dr Shirley poszukuje kierowcy, który przewiezie go przez
2-miesięczną trasę koncertową po najbardziej konserwach i niebezpiecznych dla
czarnych stanach. Z kolei Tony potrzebuje pracy, bo klub, w którym pracuje,
oddano do remontu. I nie do końca przepada za czarnymi. Co pięknie pokazuje początkowa scena, w
której wyrzuca on szklanki, z których napiło się dwóch czarnoskórych
robotników.
Jednak potrzebuje pieniędzy, a dr. Shirley dobrze płaci. Tony
zaciska więc zęby i zostaje jego szoferem/ ochroniarzem. Dostaje do ręki tytułowy
Green Book, który jest przewodnikiem dla osób czarnoskórych. Z informacją, że
tylko w podanych tam miejscach Dr Shirley może spać i jadać.
Zapewne znacie już zakończenie tego filmu. I choć
przeprowadzeni jesteśmy przez niego bardzo gładko i bez żadnych zaskoczeń, to
perspektywę zmienia trochę informacja, że jest to opowieść oparta prawdziwą przyjaźń szofera i muzyka. W latach 60 żyły takie osoby, a nawet
potomek Tony’ego, Nick Vallelonga jest jednym z odpowiedzianych za scenariusz
do filmu.
Na ile trzymają się oni oryginalnych wydarzeń? Trudno
powiedzieć. Nie zmienia to jednak tego, że scenariusz jest naprawdę sprawnie
napisany, a całą historię ogląda się z zachwytem i zainteresowaniem.
Bo co prawda, historia
jest schematyczna, ale jeżeli umie się opowiadać historie, to nawet
schematyczny film można nakręcić tak, by trzymał widza od początku do końca. I
Green Book doskonale to robi.
Viggo i Mahershala
A z pewnością nie dałoby
się tego osiągnąć, gdyby nie ekranowy duet Viggo i Mahershala. To jaka
między nimi jest chemia na ekranie, ciężko opisać. Mało która romantycznie
łączona para ma taką chemię, jak ta dwójka, która się między sobą zaprzyjaźnia.
Viggo fenomenalnie gra
akcentem. Mówi bardzo postnym, mało wykształconym angielskim, który
spokojnie pozwala na rozmowy na każdy temat, ale w szkole za wypracowania to on
szóstek nie miał.
Z kolei bohater Mahershala
jest doskonale wykształconym artystą. Wypatrzony dzięki swojemu talentowi w
wieku zaledwie kilku lat, dostał możliwość, która dla innych czarnoskórych była
nie tylko nie osiągalna, ale nawet poza granicami marzeń.
Dr Shirley mówi pięknymi, poprawnymi zdaniami, jest oczytany i
niezwykle inteligentny (choć akurat najnowszych hitów w radiu nie słyszał).
I Viggo wraz z Mahershalem
doskonale te różnice wygrywają ani na chwilę nie gubiąc tonu swoich postaci. Tony
próbując być bardziej wyszukanym, nigdy do końca nie jest w tym naturalny, z
kolei Dr Shirley nie umie się do końca wyluzować i porzucić swoich manier.
Powaga kontra śmiech
Nie ukrywajmy, kilka czy nawet kilkanaście scen jest robionych
tak, by dosłownie zmusić nas do pewnego emocjonalnego przeżycia. Pomimo że film nie faworyzuje ani jednego,
ani drugiego bohatera, to jednak jako widz jesteśmy bardziej jak Tony uczący
się, jak wygląda świat dla osoby czarnoskórej. A nawet dla artysty, który jest
specjalnie zapraszany na koncerty, jest on równie nieprzyjemny, jak dla
zwykłego robotnika.
W filmie pada kwestia,
mówiąca, że Dr Shirley jest podziwiany i oklaskiwany, dopóki stoi na scenie.
Jak z niej schodzi, jest po prostu kolejnym czarnym pozbawionym wszelkich praw.
A z drugiej strony, dla samych czarnoskórych nie jest już wystarczająco czarny,
gdyż ma pieniądze i nieosiągalne dla nich przywileje.
Film celowo pokazuje kilka mocnych kontrastów, ale na szczęście
nie przesadza z nimi i nie staje się wykalkulowanym komentarzem społecznym.
Wręcz przeciwnie. Odpowiadający za reżyserię Peter Farrelly, to gość, który wyrósł z kręcenia komedii. I
doskonale żongluje komediowymi wstawkami, które przeważnie wynikają z różnic
pomiędzy głównymi bohaterami.
Sprawia to, że napięcie bardzo szubko zostaje rozładowywane i
nie mamy poczucia zmęczenia, gdy przechodzimy do poważnych scen. A te, w
zestawieniu ze śmiesznymi momentami, mają również mocniejszy wydźwięk. Co
ważne, nie są one niespodziewanie ucinane, czy szybko przenoszone na podłoże
komediowe. Wszystko ma odpowiedni czas na wybrzmienie i dotarcie do widza w
odpowiedni sposób.
Green Book mówi o ważnym problemie społecznym, w sposób bardzo
lekki. A równocześnie, zostawia widza z niedowierzaniem, że jeszcze nie tak
dawno temu, takie zasady naprawdę obowiązywały na świecie.
Green Book bardzo mi się spodobał i zdecydowanie został w mojej
głowie na dłużej. To film, o którym po wyjściu z kina się myśli, chce o nim
rozmawiać i wysłać na niego swoich znajomych.