Spojrzałam na tytuły, które widziałam, a jeszcze nie
skomentowałam tu w żaden sposób i uznałam – albo robię to w jednym wpisie, albo
wykreślam z listy. Bo inaczej nie wykopię się z zaległości do przyszłego roku.
Więc o to jest wpis zawierający trzy… opinie? Bo recenzjami
nazwać tego nie możemy 😉
Avengers: Endgame
Pomysł na serial wyświetlany tylko w kinie okazał się strzałem
w dziesiątkę. A umiejętność upchania wszystkich bohaterów w jednym filmie nadal
pozostała w Marvelu silna. Po Infinity
War nie zadawałam pytania „jak oni ich wszystkich ograją”, bo
wcześniejszy film udowodnił, że scenarzyści wiedzą, co robią.
Na seansie bawiłam się świetnie i jeżeli do Polski trafi
kolejna, rozszerzona o kilka minut wersja, to pewnie się na nią wybiorę. Ale
nie jest tak, że nie mam to filmu zastrzeżeń (choć moje serce każe mi się w tym
momencie zamknąć i kochać Endgame bezkrytycznie).
Trochę ubolewam nad Thanosem, który w Infinity War był
świetnie rozwinięty, a tu gdzieś to zaginęło. Bo samo cofnięcie się w
czasie nie sprawia, że Thanos powinien cofnąć się w rozwoju – wręcz przeciwnie.
On doskonale wiedział, co chce zrobić, zanim Avengersi dowiedzieli się o jego
istnieniu. Zmiana motywacji – z zabiję połowę świata; na wybiję cały – jednak
nie była tak głęboka, jak się spodziewałam.
Żal mi także małej roli Kapitan
Marvel. Żal z tego powodu, że producenci zrobili wokół niej naprawdę wiele
szumu i zapowiadali, że jest jedną z kluczowych postaci potrzebną do pokonania
Thanosa. I nie mówią tu o tym, by to ona wyręczyła Tony’ego w ostatecznej
bitwie, ale zapowiedzi rozminęły się z tym, co dostaliśmy. Tym bardziej że ja
naprawdę uwielbiam tę postać.
A wystarczyło przenieść akcenty – Kapitan Marvel nie jest
kluczem, a po prostu jest potrzebna, by uzupełnić mocno przerzedzony skład
Avengersów. Tyle.
Z drugiej strony, był to film Kapitana Ameryki i Iron Mana,
którzy kończą tu swoje historie. I hołd im oddany był tak piękny, że nie
zamierzam się kłócić i zastanawiać, jak bardzo nielogiczne były pewne przeskoki
czasowe (choć kilka rozmów na ten temat odbyłam). Nieważne. Łzę uroniłam wraz z
resztą kina, zgodnie pociągającą nosem.
X-men: Mroczna Phoenix
Tak jak serial kinowy pt. Avengersi sprawdził się doskonale,
tak oparty na tych samych zasadach serial X-Men poległ. I to nie jest tak, że
Mroczna Phoenix jest filmem tragicznym, bo nie jest. Zamiast tego, jest bardzo…
nijaka. A to chyba jeszcze gorzej, bo nawet nie chce mi się złościć.
A szkoda, bo Pierwsza Klasa zapowiadała coś niezwykłego. A
skończyliśmy z serią, której fabułę dawno przestałam ogarniać – mam wrażenie,
że zbyt wiele dzieje się „poza ekranem”. Porównując: wiemy, skąd się wzięła nowa
siedziba Avengersów, było to wytłumaczone w Spidermanie. Czy X-meni wyjawili,
jakim cudem Magneto ma swoją wyspę? Bo nie pamiętam. Czuję się trochę na
zasadzie: no daliśmy mu wyspę, bo tak nam pasowało, proszę się rozejść i nie
zadawać pytań.
Sama fabuła niestety nie wnosi niczego szczególnego.
Aktorzy się starają, nie można powiedzieć, że nie. Ale nie wywołało to we mnie
żadnych emocji. Ani dramat z pierwszego aktu, ani z drugiego, ani finałowa
walka. Ani nawet wielkie wyjawienie, co to za moc Jane posiadła.
Plusem jest to, że X-meni wracają do stajni Marvela w
komplecie. Co prawda, znaczy to również, że musimy się zapewne pożegnać z Fassbenderem
w roli Magneto i McAvoyem w roli Xaviera. Z drugiej strony wierzę, że ktoś
tam ma na ten świat pomysł. Tym bardziej że X-menów jest tyle, że wcale nie
trzeba wykorzystywać tych pierwszoplanowych. A Marvel udowodnił, że swoje
imperium potrafi zbudować na mało znanych super bohaterach.
Czekam więc na to, co przyniesie przyszłość. Z lekkim
rozczarowaniem, że zmarnowano potencjał fajnych postaci i zdolnych aktorów.
Pokémon: Detektyw Pikachu
Zacznijmy od tego, że ten film mnie zaskoczył. Zaskoczył, bo
w przeciwieństwie do zwiastunów przepełnionych żartami, był mało komediowy.
W sumie praktycznie wszystkie śmieszne wstawki znalazły się właśnie w
zapowiedziach. Co sprawiło, że przez część seansu zastanawiałam się, czy żarty
są tak nietrafione, czy sprzedano mi inny film niż ten, na którym właśnie
siedzę?
Oczywiście, że sprzedano mi inny film. Nigdy nie
zrozumiałam, czemu producenci tak robią, bo to w większości przypadków obniża
ocenę filmu. Przykład? Idziemy na coś, co reklamowano jako horror, a
dostajemy dramat obyczajowy. Oczywiście, że film dostanie niskie oceny, choćby
nie wiem, jak dobrym dramatem był. Ale jako horror się nie sprawdził.
Pikachu przez to jest dla mnie ciut gorszym filmem, niż mógłby
być. Ale równocześnie, gdy pozbędziemy się myślenia o nim jako o komedii, jest
bardzo sympatyczny. Pokémony wykonane są przepięknie i w taki sposób, że
łatwo uwierzyć w ich świat. A w dodatku, dostajemy trochę miejsca, gdzie
żyją one na dziko oraz miasta, w którym doskonale współżyją z ludźmi.
Sama fabuła nie jest wymagająca i część z niej łatwo
przewidzieć, a z drugiej strony, dostajemy finał, jaki satysfakcjonuje. Opowieść
poprowadzono od początku do końca i nie opierała się ona tylko na słodyczy Pokémonów.
Minusy? Jest kilka scen, które się dłużą i można by je
wyrzucić z filmu bez szkody dla fabuły. Sama fabuła z kolei składnia się ku
przygodowej, a nie detektywistycznej. Dużym plusem jest to, że dwójka ludzkich
bohaterów ma na równo co robić. Lucy nie jest tu tylko piękną ozdobą, w której
Tim się podkochuje, ale ma swoje cele i zadanie do wypełnienia.
W sumie ze wszystkich tych filmów jedyny, jaki poczułam, że dobrze oglądać w kinie to Avengers. W przeciwieństwie do pozostałych
dwóch tytułów, które były po prostu okej. I które można puścić w
piątkowy wieczór bez żalu, że ekran laptopa jest taki mały.