Christmas made to order zabiera nas do wielkiej firmy, gdzie
utalentowani architekci rysują kolejne wieżowce i centra handlowe. A w tym wszystkim
siedzi pogrążony w pracy Steven, który bierze na siebie kolejne
projekty i ma szansę zostać wspólnikiem firmy. Święta rysują się przed nim
pracowicie, ale i rodzinnie, bo jak zawsze chce je spędzić u siostry. Do czasu,
gdy ta dzwoni, że dom praktycznie jest zalany i najlepiej by było, gdyby
wszyscy zjechali się na święta do niego.
Steven się zgadza i wpada w panikę: nie tylko nigdy świąt nie urządzał, ale też do końca nie czuje tematu. Co udowadnia, wpadając na świąteczną dekoratorkę Gretchen. Ona z kolei kocha święta i marzy, by odejść z korporacji i pracy przy folderach reklamowych i rozwinąć swoją firmę. Firmę, która ma zajmować się dekorowaniem domów i firm na szczególne okazje, głównie święta. Boi się jednak, bo ciągle nie ma wystarczająco wielu klientów.
I tak spanikowany Steven zatrudnia Gretchen, najpierw do samej dekoracji domu, a później do pomocy w znalezieniu świątecznych atrakcji dla całej jego rodziny.
No, jak napisałam, stereotypowo. Tyle że z każdym kolejnym kadrem klasyczne zagrania są przełamywane. Rodzina Stevena mówi mu wprost, że za dużo pracuje, a oni przyjechali spędzić czas z nim. Steven nie czeka do finału, aby odkryć wartości rodzinne, a stara się od początku tak wszystko ułożyć, by i pracę ogarnąć, i choinkę świąteczną kupić z rodziną. Nigdzie nie ma trójkąta miłosnego: i Gretchen i Steven są wolni, po przejściach, ale wolni.
Nie ma tu także nigdzie niedopowiedzeń, kłamstw, czy ukrywania
kim się jest i na tym budowania relacji. Przeciwnie. Bohaterowie rozmawiają ze
sobą, poznają się, dowiadują się o swojej przeszłości, o marzeniach, o
codziennym życiu. Z każdą kolejną minutą, byłam coraz bardziej zaskoczona.
I choć pojawia się obowiązkowa kłótnia, to o dziwo, ma ona sens i wcześniej dostajemy jasny sygnał, że na tym polu może dość do starcia. Co jeszcze dziwniejsze, po kłótni nasi bohaterowie idą o niej porozmawiać ze swoimi bliskimi. Nie wiedziałam, że da się pisać takie scenariusze.
Więc, gdzie tkwi haczyk? W aktorstwie. Nie ma tu żadnej chemii.
Ani między głównymi aktorami, ani pomiędzy planem drugim, czy trzecim. Nic.
Każdy mówi swoje kwestie, ale nikt nie mówi ich do siebie nawzajem. Jakby
wypowiadane słowa mijały aktorów, do których są skierowane. Momentami wygląda to tak, jakby wzięto na
plan same niedoświadczone osoby i były one bardziej skoncentrowane na tym,
gdzie mają stać i co robić, niż grać. W dodatku często mimika aktorów była widocznie
wygrana, a nie naturalna. Co boleśnie wyrywa z historii.
Jedyną sceną, która mnie na chwilę pochłonęła, był krótki moment, w którym mama Stevena robi mu gorącą czekoladę w środku nocy i chwilę ze sobą rozmawiają. To faktycznie wyglądało, jak zatroskana mama i jej kochany synek, który jest już dorosłym mężczyzną i nikt nie wie, jak to się stało. Swoją drogą, gorąca czekolada pojawia się tu często, więc mogę was zapewnić, że w trakcie będziecie mieć na nią ogromną ochotę.
Przez ten brak chemii, trudno też poczuć jakikolwiek świąteczny
klimat. Pomimo że mamy góry, a ozdoby dosłownie wylewają się z monitora i co
chwilę ktoś mówi (głównie Gretchen), jak bardzo kocha święta. Nie poczułam tego
ani przez moment.
I tak mnie ten film zostawił w stuporze. Bo z jednej strony uważam, że ma naprawdę fajny scenariusz. Bohaterowie nie dostają objawienia w ostatniej scenie, że ważna jest rodzina i że się lubią trochę bardziej, niż wypada. Ba, gdy Gretchen słyszy, że powinna wyznać Stevenowi miłość, mówi: „przecież ja go znam tylko dwa tygodnie!”. Naprawdę lubię ten scenariusz.
Niestety reszta zupełnie nie potrafiła wyciągnąć z niego, to co
w nim było napisane wprost. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybyśmy dostali
innych aktorów, to właśnie zachwycałabym się cudownym filmem świątecznym.
0 Komentarze