Z sezonu na sezon coraz trudniej, czyli jak ja mam cię drogi wrogu pokonać

Nie da się nie zauważyć, że seriale nadprzyrodzone powoli zaczynają zjadać własny ogon. Na początku są małe problemy bohaterów, którzy z reguły nie mogą się ze sobą dogadać, lub próbują zrozumieć, że na świecie roi się od wampirów, przeskakujemy niespodziewanie do tak wymyślnych wrogów i przeciwności, że nasuwa się pytanie – ale jak oni mają sobie z tym poradzić?

I wcale nie trzeba się wysilać, żeby znaleźć przykłady. The100 stawia przed swoimi bohaterami problem, z którym nie potrafilibyśmy sobie poradzić współcześnie, mając cały sprzęt pod ręką. A oni mają sobie z nim poradzić, żyjąc w lesie. Co z tego, że wykształceni i mądrzy, jak jednak potrzebnego ekwipunku brak. Supernatural przeskoczyło już wszystkie możliwe zagrożenia, odwiedziło już zaświaty (kilkukrotnie) i jest zmuszone zapewniać, że teraz jak bohaterowie zginą, to zginą naprawdę. Tyle że widzieliśmy już tyle ich śmierci, że oglądając, ciężko przestawić się na on już nie zmartwychwstanie.

The Vampire Diaries rozpoczynając problemami szkolnymi i miłosnymi trójkątami, doszło do takiego absurdu, że siódmego sezonu już nie byłam w stanie oglądać. Może kiedyś wrócę, kupię wino i dokończę.  Albo moje ukochane The Originals. No powiedzmy sobie szczerze, gdy robi się spin off i na głównych bohaterów bierze się tych złych i niepokonanych, to naprawdę trzeba się nakombinować, żeby wymyślić im jakieś zagrożenie.

A scenarzyści przecież muszą coś wymyślić, bo tego oczekuje się od historii nadnaturalnych. Przynajmniej tak im się wydaje. Bo trudno nie ukrywać, że najlepsze sezony SPN to te, gdy bracia po prostu polowali na potwory, a Wielki Wątek był na trzecim planie, a nie na pierwszym. The 100 było najlepsze, gdy chodziło tylko o walkę o przetrwanie. I nadal, właśnie ta część historii jest zrobiona na najwyższym poziomie — reszta mniej lub bardziej, przeszkadza. TVD było cudowną, naiwną historią miłosną. Jedynie The Originals zrobiło się ciekawsze, gdy walka o władzę zaczęła się robić zacięta i niebezpieczna. Ale pozostaje pytanie, czy uda się zrobić więcej niż jeden sezon w tym stylu.

I ja wiem, że trudno, żeby bracia Winchester polowali na potwory przez 11, a na dniach już 12 sezonów. Tylko, czy na pewno? Przecież dokładnie na tym opierają się wszystkie CSI – co odcinek powtarzalna historia. Serial w stylu SPN dałoby się spokojnie zrobić, utrzymując taką samą konwencję od początku do końca.

Świetnym przykładem jest tutaj Doctor Who, który nawet przy zmieniającym się bohaterze, ciągle utrzymuje ten sam pomysł. Ratujemy różne planety od niebezpieczeństw, dobrze się bawimy, dużo biegamy. I choć podstawowy pomysł nie zmienia się od lat, to Doktor ciągle przeżywa nowe i ciekawe przygody. Oczywiście, są postacie lepiej i gorzej napisane, ale suma summarum, każdy z Doktorów i każdy z towarzyszy, ma swoich przeciwników i zwolenników. Jakby nie patrzeć, po latach oglądamy serial, który obiecano nam na samym początku. Bez obudzenia się po 5 latach i zastanawiania, co się stało z ukochanym serialem.

Bo niestety, bardzo często możemy powiedzieć twórcom: ej, ale ja zaczęłam oglądać zupełnie co innego! Obiecaliście mi inny serial!

Doktor nie jest wolny od dziur fabularnych i błędów, ale pomimo to, jest ciągle tym samym serialem, który zaczęliśmy oglądać. I nie zmienia się to, nawet gdy dostajemy całkowicie nowych bohaterów.
Główny problem tkwi w tym, że seriali nikt nigdy nie pisze w całości. Scenarzyści nie mają zamkniętej historii, a nawet jak mają, to po odniesieniu sukcesu przestaje być ona zamknięta. A jakby nie patrzeć (przy całej mojej miłości do wszystkich powyższych produkcji), to właśnie zamknięta od początku do końca historia jest najlepszym rozwiązaniem.

Gdy wiemy z góry, co się wydarzy,  gdzie zmierzamy i jak to chcemy osiągnąć. Świetnym przykładem jest tutaj TVD, które odeszło od swojego pierwotnego zamierzenia tak daleko, że widzowie mają prawo poczuć się oszukani.

I tutaj nie rodzi się problem, o którym pisałam ostatnio, jak serial zakończyć, ale bardziej na jak dużo sobie w nim pozwolić. Bo powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie cała miłość do bohaterów SPN, to mało kto przetrwałby fabułę 10 czy 11 sezonu. Gdyby chcieli w ten sposób zacząć serial – nie od zabijania potworów, a od ratowania świata przed czymś większym niż Armeggedon (bo ten przecież też już był), to nie dalibyśmy im szansy na drugi sezon.

To, co nas widzów trzyma, to przywiązanie do bohaterów, ogromny i sympatyczny fandom, aktorzy, którzy dla fanów są otwarci i fantastyczni. Jesteśmy w stanie przymknąć oko na wiele, bo patrzymy na całokształt. Ale nawet z tej perspektywy, widać wyraźnie, że serial wpakował się w kozi róg. Nie jest tym, czym zaoferował, że będzie, a radość fanów na wieści, że będzie więcej potworów tygodnia, mniej ratowania świata, mówi sama za siebie.

Trzeba twórcom przyznać, że starają się niby wątki łączyć, większe zło wynika z tego, jak zostało rozwiązane to mniejsze. Próbują nam wmówić, że tak ma być, to jedyny sensowny trop serialu.

Tylko, czy nie lepiej byłoby zakończyć nadawanie przy czwartym, piątym sezonie, gdzie historia jest jeszcze mniej więcej logiczna i daje się ująć w jedną całość? Czy nie lepiej mieć zarys całości, w razie, gdyby odniosła sukces?

W końcu serial robi się z myślą, że pociągnie jednak dłużej niż jeden sezon (chyba że rozmawiamy o serialach BBC. Wtedy ten cały wpis jest bez sensu). No bo powiedzmy sobie szczerze, moment, w którym twórcy muszą do serialu wprowadzić Boga, bo nikt inny już im nie został, oznacza, że w którym momencie poszli za daleko. A nikt nie miał czasu powiedzieć stop. Bo prawdopodobnie liczył pieniądze.

Ja wiem, trochę marudzę, szczególnie że marudzę przy serialach, które uwielbiam i wcale nie chcę, żeby się kończyły. Ale z drugiej strony, tęsknię za historią, która byłaby przemyślana od początku do końca. Bez śmiertelnych chorób pozbawionych lekarstwa, które znajduje się w ostatniej chwili leżące na drodze, bez nadprzyrodzonych istot tak potężnych, że pozostaje podnieść tylko ręce do góry i się poddać.


W nadmiarze super złych mocy marzy mi się prostota.