Historia pewnego maratonu filmowego


Razem z Lajlą miałyśmy ostatnio pechowy maraton filmowy. Najpierw zachwalany przez wszystkich Constantine. Patrzyłyśmy na siebie co jakiś czas, dziękując, że Keanu taki przystojny, bo był jedynym powodem, dla którego warto przetrwać ten film. No niestety, ale ani to straszne, ani emocjonujące.

Zresztą, myślę, że na powyższym zdjęciu widać dlaczego. Sama historia ledwie liźnięta, tłumaczona byle jak i na szybko. Naprawdę, nie rozumiem, dlaczego tyle dobrego o nim słyszałam. Czekam na serial i wierzę, że będzie dobry. W każdym razie mam nadzieję, że wywoła we mnie więcej emocji, niż film.

Ale wiecie, średni film, to nie tragedia. Ot, zapychacz wieczoru. Trzeba było obejrzeć coś lepszego. Wpadłam więc na genialny pomysł, coby nakarmić nasze fangirlowskie serduszka: War Horse. Dla mnie Tom Hiddleston, dla Lajli Benedict Cumberbatch - no wieczór idealny.


Uzbrojone w cierpliwość oglądałyśmy więc, jak przez jakieś półgodziny nasz główny bohater tresuje konia. A potem próbuje nauczyć go orania pola, które żyzne było w erze dinozaurów i obecnie składa się z samych kamieni. I nie ważne, że koń bardziej nadaje się na konkurs piękności, niż do pracy w polu. Ot, 20 sekundowy opad deszczu, i pole robi się tak miękkie, że można by je orać i bez pomocy konia. Nawet kamienie namakają i pękają w pół. No nic, zaciskamy zęby i oglądamy.

Mówiłam już, że są aktorzy, dla których przetrwam wiele? Dla Toma oglądam nawet oranie pola. Na ratunek więc już chyba za późno. I w końcu po wielu scenach o niczym, pojawia się na ekranie tak bardzo wyczekiwany duet. Zapowiada się uczta dla oczu i uszu (ach, brytyjski akcent).

Znaczy prawie. Bo jakieś piętnaście minut później zabijają Toma, Ben też gdzieś znika, a nie dotarłyśmy nawet do połowy. Jak nie trudno się domyślić, film został natychmiast wyłączony, więc nie będę nawet silić się na to, czy był dobry, czy nie. Choć oranie pola, trzeba przyznać, było fascynujące.


Ale Lajla nie poddała się w poszukiwaniu filmu idealnego na wieczór. Prawo Zemsty, zachwalane przez wszystkich, mocne kino akcji. Takie jak tygryski lubią najbardziej.

I wsiąkłyśmy w fabułę od razu, bez opamiętania. Historia żądnego zemsty na zabójcach swojej rodziny Clyde'a, była świetnie przemyślana. Clyde nie dość, że zemścił się na mordercach, to jeszcze do końca zawsze był o krok przed prawnikami, próbującymi znaleźć dowody przeciwko niemu. Do końca filmu zastanawiałyśmy się, co wymyśli, jak to wszystko zaplanował, jaki będzie świetny i zaskakujący finał...

I finał rzeczywiście był zaskakujący. Tak zepsutego zakończenia nie widziałam bardzo dawno. A najgorsze w tym wszystkim było to, że scenarzyści mieli pod nosem zakończenie idealne. Ale nie, trzeba było film na siłę umoralnić. I ta niespójność fabuły.

Przez cały seans, słyszymy, jakim Clyde jest perfekcyjnym strategiem i... naprawdę, wyłożyłby się na tak banalnej rzeczy, o której nawet jak bym pomyślała? Że nie wspomnę już o tym, jaki czas zrobił się elastyczny. Wszystko zależało od tego, jakiego bohatera dotyczył. Jeżeli miał przeżyć, 25 sekund rozciągało się praktycznie do kilku minut. Chyba, że skazany był na śmierć. Wtedy czas płynął normalnie, ze skłonnością do przyspieszania.

Na ekranie pojawiły się napisy końcowe, a obok mnie słyszałam niedowierzający głos Lajli:

- Jak to? To jest już koniec? Tak to się skończyło?

Spojrzałam na nią, i nieśmiało powiedziałam:

- Nie podobało mi się.

Kiwnęła w szoku głową. I szczerze, to dalej żadna z nas nie wie, co sądzić o tym filmie. Gdyby można było oceniać osobno część fabuły, a osobno zakończenia, to życie byłoby prostsze.

Dlatego dziś wracam do oglądania seriali. I mam tylko małą nadzieję, że w tym roku nikt nie zafunduje mi finału z rodem HIMYM. Bo będzie mi bardzo smutno.

Jakie są Wasze nieudane maratony filmowe?