Uważaj na National Theatre Live, bo zakochasz się w brytyjskim teatrze

Potrzebowałam kilku dni na ochłonięcie, ale tak naprawdę nadal przeżywam, to co zobaczyłam. Wiecie, każdy choć raz w życiu był w teatrze i niby wiemy czego się spodziewać. Tym bardziej, że tak naprawdę, tym razem nie byłam w teatrze, a w sali kinowej, gdzie oglądałam transmisję sztuki teatralnej z National Theatre w Londynie. Mogę już teraz powiedzieć, że jednym z moich największych marzeń, jest znaleźć się na widowni i obejrzeć to wszystko na żywo. Za każde pieniądze.
źródło
Dzięki mądrym osobom z National Theatre, możemy obejrzeć retransmisje ich najlepszych spektakli, a jest to wygodne z dwóch prostych powodów. Po pierwsze, nie każdego stać, by pojechać do Londynu, a i tempo kupna biletów niejednokrotnie powala na kolana (jeżeli chcielibyście obejrzeć przyszłorocznego Hamleta to... no cóż, nie obejrzycie, bo bilety rozeszły się natychmiast). Po drugie, czas wystawiania jest stosunkowo krótki. A wszystko przez to, że grają tam często czołowi aktorzy brytyjscy, rozchwytywani na całym świecie. Tacy jak Tom Hiddleston (jako Coriolanus), Benedict Cumberbatch (grający tytułowego Frankensteina, i w przyszłorocznym Hamlecie), czy Kenneth Branagh (grający Makbeta).

I tak, nie będę ukrywać, że do pobiegnięcia na transmisję Frankensteina skusiło mnie nazwisko Benedicta w obsadzie, ale co złego jest w poznawaniu kariery ulubionego aktora? Przeżyć tylko nie mogę, że przegapiłam Coriolanus z Tomem, i mam nikłą nadzieję, że jeszcze będzie on transmitowany. Na Frankensteina wyciągnęłam ze sobą Lajlę (której namówienie trwało jakąś minutę) i dobrze, bo nie wyglądałam głupio, oglądając wszystko z otwartą buzią. Znaczy, nie wyglądałam głupio sama.
Źródło
I choć wstęp zrobiłam dłuży niż musiałam, nadal nie wiem od czego zacząć. To może od tego, co bombardowało mnie w każdej scenie, i co sprawiło, że do dziś nie mogę uwierzyć, że da się zrobić taką sztukę na żywo. Bo wiecie, niby wiadomo, że są ruchome sceny itd, wiele widowisk z tego korzysta. Ale gdy widzi się tempo, w jakiej zmienia się to wszystko, nie można powstrzymać się od mimowolnego "wow". Gdy w jednej chwili na scenie mamy pociąg, który przed chwilą wjechał z wielkim impetem, a w następnej z sufitu zjeżdża domek z dachem, przeźroczystymi ścianami i całym asortymentem, by zaraz wyjechać z powrotem i być zastąpionym pokojem wyjeżdżającym, dla odmiany, z podłogi, czy jeziorem z mostami, a całe wymiany scenografii trwają jakąś... minutę. Minutę, w trakcie której na małym fragmencie sceny, stoi oświetlony aktor, by odwrócić naszą uwagę. Gdy łapiesz się na tym, że sprawia to wrażenie niemal filmowe, bo jest tak niezauważalne jak cięcia w filmie i tak płynne, jak filmowe przejścia pomiędzy lokacjami. Gdy widzi się miliony żarówek, tworzących niesamowitą instalację, albo choćby widownię, która nie jest oddzielona od aktorów podwyższoną sceną, a siedzi na jej poziomie i tak naprawdę, to ona wyznacza jej koniec. A kulminacją wszystkiego było moje pytanie, które podczas oglądania zadałam Lajli:
- Czy ja tam widzę chmury?
Lajla spojrzała na mnie wielkimi oczami i tylko kiwnęła głową. Bo jej też brakło słów. Bo tak, umiejętnie puszczony pod sufitem dym, odpowiednie światło i ta-dam: na scenie mamy pochmurną noc z księżycem w pełni. Taką samą, jaką widzimy codziennie za oknem.
Źródło
I gdybym mogła poprzestać nad samymi zachwytami nad ruchomą sceną, a zacząć psioczyć tu na aktorstwo, to może byłaby jakaś równowaga we wszechświecie. Ale takiej równowagi nie ma. Aktorzy byli cudowni, zarówno ci najmłodsi, jak i ci doświadczeni.

Jonny Lee Miller w roli Potwora, powalił mnie dosłownie na kolana. Choć tu zrobię może małą dygresję. Często następuje pomyłka i przypisuje się, że potwór nazywał się Frankenstein. Tak naprawdę, Potwór nie miał imienia, a Wiktor Frankenstein to doktor, który go stworzył. Wracając do Millera. Przez cały spektakl nie mogłam się nadziwić, o jakich detalach ciągle pamięta. O tym, że Potwór nie mówi wyraźnie, że się ślini i są dla niego słowa trudniejsze i te prostsze. O tym, że kuleje, że ręce muszą być niby sprawne, ale jednak trzymane nie do końca w naturalny sposób. O tym, że w pierwszych scenach jest bardzo nieporadny, a w końcowych nauczył się wielu rzeczy i pomimo że nie zyskuje takiej sprawności jak otaczający go ludzie, to widać ogromny postęp. I w tym postępie nie było żadnego nagłego przeskoku. W każdej scenie po kolei pokazywał nam, jak Potwór się uczy, zyskuje nową wiedzę, staje się powoli coraz sprawniejszy. Jonny umiejętnie przedstawił wewnętrzne rozdarcie Potwora: z jednej strony chce być dobry, szuka przyjaźni i miłości, a z drugiej, nie potrafi zapanować nad gniewem, zemstą, nie ma wewnętrznych hamulców. Zdaje sobie sprawę, że to co robi jest złe, ale za nic nie potrafi tego powstrzymać. Miller stworzył postać, która z jednej strony napawa lękiem, ale której niesamowicie nam żal. Chciałoby się jej pomóc i otoczyć opieką.
Źródło
W Wiktora Frankensteina wcielił się Benedict Cumberbatch. Widać, że przyjemność sprawia mu granie odizolowanych socjopatów, bo doskonale bawił się grając doktora, którego życiowym celem jest ożywienie martwego człowieka. A może raczej, stworzenie nowego życia, zabawienie się w Boga. Całkowicie kupiłam zaskoczenie i panikę, z jaką wiązał się udany eksperyment. A samo odizolowanie się od świata Frankesteina, nie tylko dodawało wątek dramatyczny, ale i wiele możliwości komediowych, jak pierwsze sceny pomiędzy Wiktorem a jego narzeczoną. Benedict również zadbał, by rozwój jego postaci był zauważalny, choć musiał pozwolić Wiktorowi stoczyć się na samo dno, by w końcu zrozumiał, jak wiele zaprzepaścił swoim egoizmem i dążeniem do nieśmiertelnej sławy.

Najważniejsza była jednak chemia pomiędzy Cumberbatchem a Millerem. Aktorzy doskonale się dogadywali, widać było, że ufają sobie nawzajem. Stworzyli zgrany i dobrze działający duet, który z chęcią obejrzałabym raz jeszcze, ale w innej wersji. Bo istnieje jeszcze druga wersja tego spektaklu, gdzie zamieniają się oni rolami. Benedict wciela się w Potwora, a Jonny w Frankesteina. Z przyjemnością obejrzałabym ich interpretacje tych postaci.


Cala historia nie była też po prostu opowiastką o tym, jak szalony doktor stworzył potwora. Nick Dear, autor scenariusza opartego o powieść Mary Shelley, postarał się, by przemycić coś więcej. Nie ganił nas jednak otwarcie, zostawiał raczej wiele do przemyślenia widzowi. A było się nad czym zastanawiać: od naszej tolerancji do inności, poprzez brak wdzięczności, niedocenianie tego co się ma, czy silnej chęci zemsty. Reżyser Danny Boyle przeniósł te zagadnienia śpiewająco, wiele z nich wynikało nie tyle z rozmów, co z samego zachowania się bohaterów. Fantastyczne było to, jak wszystkie zachowania społeczności warunkowały rozumienie świata i przyszłe motywacje Potwora. Weszłam obejrzeć spektakl o najsłynniejszym doktorze i jego eksperymencie, obejrzeć przeniesioną na deski teatru pierwszą powieść science-fiction, a dostałam niejednoznaczną historię o nas samych. Czy można oczekiwać czegoś więcej?

Ps. Co na Was zrobiło ostatnio tak duże wrażenie? Czy są sztuki teatralne, na które bardzo chcielibyście się wybrać?

Prześlij komentarz

0 Komentarze