Słuchając wczorajszego
wystąpienia Emmy Watson uderzyła mnie jedna rzecz. Mianowicie to, że ciągle nam
się wydaje, iż feminizm (cóż za brzydkie słowo!), to walka o prawa kobiet. O
to, by mężczyźni nie otwierali nam drzwi, gdyż samodzielnie potrafimy to zrobić.
Uderzyło mnie to, bo sama odbieram feminizm – zresztą akcja Emmy pt. „HeforShe”
też promuje go w ten sposób – jako walkę o równość płci. Obu. Nie tylko kobiet.
Przecież mężczyźni też są
dyskryminowani na wielu polach. To matkom, a nie ojcom, najczęściej przydziela
się opiekę nad dzieckiem, choć niejednokrotnie to ojciec ma lepsze warunki do
wychowania dziecka. To my, kobiety, sprawiłyśmy, iż mężczyźni nie okazują uczuć
i cierpią nocami, w samotności, bo nie jesteśmy zainteresowane słabeuszami.
Dyskryminujemy ich na "swoich" polach, tak samo, jak oni dyskryminują
nas na "swoich". My, kobiety, niejednokrotnie nie informujemy
mężczyzn, że jesteśmy w ciąży, bo to przecież nie ich sprawa. Jakby dziecko
było tylko nasze. A potem ściągamy bluzki i biegamy z gołymi cyckami krzycząc,
że zarabiamy mniej.
Feminizm nie powinien być walką o
to, by zrównać kobiety z mężczyznami. Powinien być walką o to, by obie płcie
miały takie same prawa, takie same szanse na wszystkich polach. By dziewczyna chcąca
być dyrektorem finansowym była nim, bez kpiących spojrzeń czy kąśliwych uwag
spotykanych na drodze do celu. By
chłopak marzący o trenowaniu baletu nie był wyśmiewany, nazywany słabeuszem
oraz krytykowany przez rówieśników i rodziców tylko dlatego, że jest to „niemęski”
zawód. By mężczyzna pragnący poświęcić się wychowaniu dzieci mógł to zrobić, a
kobieta chcąca powierzyć swe życie karierze była do tego zdolna. Bez osądzania.
Bez krzywych spojrzeń. Bez narzuconego nam ograniczenia, które może i dobrze
się sprawdzało u narodzin ludzkości, ale teraz jest zupełnie niepotrzebne, gdyż
możemy wspólnie – ramię w ramię – pracować, wychowywać dzieci, żyć.
Czyż nie byłoby lepiej, gdybyśmy
żyli w społeczeństwie, które nie narzuca nam – na podstawie płci - kim mamy być? W którym kobieta nie słyszy, że
jest mało kobieca, bo woli szerokie spodnie zamiast sukienek i od dziecka
uprzejma ciocia informuje ją, że nikt jej nie zechce. Gdyby chłopiec, któremu
pierwsza dziewczyna złamała serce, mógł iść do mamy i taty po prostu się
wypłakać, bo cierpi, a nie nagminnie słyszeć, że tego kwiatu jest pół światu i
że jest facetem, więc powinien wziąć to na klatę i przestać się mazać?
Drodzy Panowie, my, kobiety, nie
jesteśmy przeciwko Wam. A jeżeli jakieś są i przy tym nazywają się
feministkami, to znaczy, że nie rozumieją znaczenia tego słowa. Jak mówiłam, my
nie jesteśmy przeciwko Wam, chcemy być Waszymi równorzędnymi partnerkami i chcemy,
byście i Wy byli naszymi równorzędnymi partnerami. W każdej dziedzinie życia.
Bo przecież nie jesteśmy w stanie bez siebie funkcjonować, tworzyć
społeczeństwa, czy choćby się rozmnażać. Stwórzmy drużynę. Nie dwa osobne
obozy, ale zgraną, szanującą się drużynę.
Mamy szczęście żyć w kraju, w
którym podstawowe prawa zostały już wyrównane, ale nadal zbyt wiele nas dzieli,
by móc mówić o całkowitej równości. Część związanych z tym kwestii wymieniłam
wyżej, a o wielu z pewnością nigdy nie pomyślałam, bo nie jestem mężczyzną, więc
nie znam sprawy dyskryminacji od drugiej strony. Ale przecież to nie tylko my,
kobiety, podlegamy mobbingowi, nie tylko my cierpimy z powodu przemocy domowej,
więc dlaczego mówi się tylko o nas? Dlaczego w tych ważnych sprawach pomija się
mężczyzn?
Feminizm nie ma na celu Was
zwalczyć, drodzy Panowie, ma na celu poprawić jakość życia. Męską i żeńską.
Dlatego gorąco Was namawiam, poprzyjcie akcję HeforShe. Zróbmy ten pierwszy,
mały krok. Razem. Zapomnijmy o stereotypowej twarzy feminizmu, zmieńmy jego
oblicze – niech nie będzie ani żeńskie
ani nie męskie. Nadajmy mu twarz kobiety i mężczyzny, którzy stoją ramię w
ramię i są sobie równi. W każdej dziedzinie życia.