Czy na Twoich ubraniach też jest krew?

Moje podejście do mody zawsze było… nijakie. Wiem niby co do czego pasuje, a czego nie powinno się ze sobą łączyć. Wiem, jakie rzeczy mi się podobają, a jakich nigdy na siebie nie założę. Z zazdrością oglądam sukienki z czerwonych dywanów, wiedząc, że nigdy nie będzie mi dane ich założyć.

Z drugiej strony, nie znam żadnych projektantów, oprócz tych naprawdę czołowych, o których słyszał każdy. Nie umiem powiedzieć, co cechuje czyje ubrania, ba, nawet niektóre loga sprawiają mi problem. I nie ma bata, żebym rozpoznała, czy to podróbka czy nie. Funkcjonuję w świecie podstawowych kolorów, i dla mnie granatowy to niebieski, tylko ciemniejszy. W życiu nie określiłabym jakiegoś ubrania kolorem lazurowym, indygo, czy modrym. A grafit kojarzył mi się zawsze z granatem – bo słowa są podobne. Ba, ja to wszystko teraz jeszcze sprawdziłam na Internecie, bo nie byłam pewna, czy kolory o takich nazwach rzeczywiście istnieją.

I ja naprawdę nie przesadzam. W tym roku, mówiłam do mamy, że zakładam niebieską kurtkę. Mama spojrzała na mnie i powiedziała:
- Ty nie masz niebieskiej kurtki.
- No jak nie mam. Ta ze złotymi zamkami.
- Ona jest granatowa.
I po chwili przyniosła mi ręczniki i zrobiła mi wykład, który jest granatowy, który niebieski, który błękitny, a który jeszcze inny. A dla mnie wszystkie były niebieskie. Miały tylko inne odcienie. No nie ma dla mnie ratunku.

Ubierać się lubię przede wszystkim wygodnie. Dlatego mam tylko kilka butów na obcasie i to takich, w których naprawdę dobrze się czuję – choć nigdy tak dobrze, jak na płaskich. Nie mam sprecyzowanego stylu, plątam się niezdecydowanie pomiędzy sportowym a eleganckim, choć ten drugi często zapożyczam od mamy. Zresztą, podejrzewam, że gdyby nie moja mama, to moje zdjęcia plątałyby się po tych wszystkich serwisach ze śmiesznie ubranymi ludźmi. Na szczęście mama czuwała i w sumie nadal czuwa nad tym co noszę, choć może teraz już bardziej, co z czym noszę. Bo okazuje się, że koszula w kratkę, nijak nie pasuje do jeansów w kwiatki. Wiedzieliście o tym?

Po co to wszystko piszę? Oczywiście poza robieniem z siebie właśnie pośmiewiska? Bo chcę wyraźnie zaznaczyć, że moda nigdy nie była dla mnie szczególnie istotna. Nigdy nie czułam tego, że ona mnie w jakiś sposób określa. Napisy na podkoszulkach noszę, bo mi się spodobały, albo mnie bawią, ale na pewno nie określają kim jestem.

Lubię dobrze wyglądać. Jak każdy z nas. Oczywiście, dobry wygląd jest rzeczą szalenie subiektywną i tego się trzymam. To, że coś mi się nie podoba, nie znaczy, że jest złe. Ktoś inny może uznawać to za super wygodne, modne i cudowne. I to jest w porządku. Codziennie uczę się nie oceniać i przez lata poczyniłam duże postępy. Bo skoro ja nie czuję, by ubrania mnie określały, to dlaczego miałyby określać kogoś innego?

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo obejrzałam ostatnio zwiastun pewnego filmu (samego filmu jeszcze nie, dlatego nie o nim będzie dziś mowa), zaintrygowana tym, co wrzuciła na Instagram Emma Watson. Bo za nic nie mogłam rozwikłać zagadki, co przedstawia zdjęcie, które widzieliście jako tytułowe. Zanim przejdziecie dalej, obejrzyjcie ten zwiastun. Bo bez niego, dalsze moje gadanie nie będzie miało dla Was takiego samego sensu.


Wiecie, niedobrze mi się robi, gdyby pomyślę, że to co mam właśnie na sobie, zostało wyprodukowane w taki sposób. Że to co miałam na sobie dziś w pracy i to co będę miała na sobie jutro, wyprodukowano w takich nieludzkich warunkach. A zapewne zostało.

Wydawać by się mogło, że skoro w sklepie X zostawiamy np. 100 zł za podkoszulek, to na pewno jest on wyprodukowany w godziwych warunkach. Prawda? Bo to jest 100 zł! Tylko że ten sam podkoszulek za dwa miesiące będzie kosztował 20 zł. Albo 10. I sklep nadal nie będzie stratny, nadal zarobi. Więc ile ten podkoszulek kosztuje rzeczywiście? I ile z tego zarabiają szyjący go ludzie? Grosze. Pracując w niegodziwych, nieludzkich, niehumanitarnych warunkach.

Można by się zastanawiać, dlaczego przeżywam tragedię ludzi oddalonych o wiele set kilometrów ode mnie, skoro tu na miejscu, są ludzie pracujący za nijakie pieniądze, po dwanaście albo i więcej godzin na zmianie, nie mając prawa usiąść. Piszę o tym, bo jednak żyjemy w kraju, który daje nam możliwość wyrwania się z takiego życia. Część z nas się na nie godzi, ale nie możemy powiedzieć, że gdy włożymy wysiłek, gdy dokształcimy się odpowiednio, albo po prostu odważymy i zaryzykujemy, to nie mamy możliwości dostania lepszej pracy. Ja sama w tym roku pracę zmieniłam trzy razy. A wierzcie mi, nie wyróżniam się niczym w tłumie ze swoim CV, nie znam biegle 5 języków, nie byłam na wymianie międzynarodowej, a wykładowcy nie padli przede mną na kolana i nie błagali żebym robiła doktorat. Ale próbuję, uczę się, dokształcam, jestem cierpliwa i nie boję się prosić o pomoc innych. Bo wiem, że przy wysiłku, pracy i szczypcie szczęścia (któremu należy pomagać, a nie na nie czekać), mogę swoje życie ułożyć tak, jak będę chciała.

Ci ludzie, którzy uszyli moje i Twoje ubrania, nie mają takiej możliwości. Dla nich ta praca to jedyna szansa na zarobienie jakichkolwiek pieniędzy. A my, konsumenci, wielcy panowie z zachodu policzyliśmy wydatki i zyski, i patrząc tylko przez ich pryzmat, nie dajemy innym szansy na lepsze życie. W czym jesteśmy od nich lepsi? W niczym. Mieliśmy tylko więcej szczęścia i urodziliśmy się w kraju, w którym mamy jakieś możliwości (choć wiem, że wielu mówi, że w Polsce ich nie ma. Ja w to nie wierzę).

Piszę to wszystko i z pewnością oczekujecie, że teraz podam Wam rozwiązanie. Coś co idealistycznie wymyśliłam, że każę Wam wydawać trzy razy tyle na ubrania, które pochodzą ze sprawiedliwego handlu. A co jak co, bądźmy szczerzy, mało kto może wydawać pieniądze bez zastanawiania się i patrzenia na ceny. Ubrania, które trudniej dostać, bo sprawiedliwy handel nie jest wielce popularną rzeczą.

Ale uważam, że trzeba o tym mówić. Że musimy być świadomi, w jaki sposób produkowane są nasze ciuchy. Bo tylko, gdy jesteśmy tego świadomi, zaczynamy szukać rozwiązania. Zaczynamy działać. Ja dziś go nie znam, nie wiem, czy poznam je jutro. Ale mam nadzieję, że kiedyś tak. Że będę wiedziała, gdzie i u kogo się ubrać, żeby wesprzeć sprawiedliwy handel. Że będę mogła bez wyrzutów sumienia przymierzać nowe spodnie, bo będę wiedzieć, że zostały wyprodukowane w warunkach przestrzegających BHP, przez ludzi odpowiednio wynagrodzonych.


Dziś tylko o tym mówię. I mam nadzieję, że razem ze mną zastanowicie się, co możemy zrobić, gdzie i u kogo się ubierać. Żeby dać innym szansę na lepsze życie. Na normalne życie. Bo nie mamy prawa go odbierać nikomu w pogoni za własną wygodą i konsumpcjonizmem.

Ps. Film "The true cost" możecie obejrzeć tutaj. Jest tam możliwość jego wypożyczenia, lub zakupu.

Prześlij komentarz

0 Komentarze