Najłatwiej jest napisać recenzję
negatywną. Bardzo łatwo krytykować, wyzłośliwiać się, a i czytelnicy zdają się
to lubić (oczywiście jeżeli mówimy o dziele ogólnie znienawidzonym). Dużo trudniej jest napisać recenzję nie tyle
pozytywną, co entuzjastyczną, bo ciężko wyjść poza krótkie: #JAKIETOBYŁODOBRE,
koniecznie z hasztagiem i bez spacji. Ale najcięższe jest napisanie recenzji
czegoś, co skwitowaliśmy wzruszeniem ramion i towarzyszącemu mu „meh”. Bo jak
skomentować coś, co nie poruszyło żadnej, nawet najmniejszej emocji?
Tak ten tekst się miał zacząć, bo
z takimi emocjami zostawił mnie po obejrzeniu odcinka pilotażowego. Jednak
później obejrzałam odcinek kolejny i zmieniłam zdanie.
Serial Shadowhunters powstał na
bazie cylku książek Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare, które dawno temu miałam okazję przeczytać. Nie były
to książki wybitne, ale zdarzało mi się czytać też o wiele gorsze książki z
serii young adult. Zgrzytały mi konotacje rodzinne (swoją drogą tak udziwnione,
że już nie pamiętam, kto do końca był czyim bratem i czy to co pamiętam, było
ostatecznie prawdą, czy nie), czy łzawe i nijakie romanse. Przytrzymał za to
świat wykreowany, bo o ile owszem, dało się to zrobić lepiej i wrzuć w to dużo
lepszą historię, to jednak świat łowców demonów i innych stworzeń, magia runowa
itd., były dość ciekawą koncepcją. Może nie nowatorską, ale ciekawą.
Bohaterowie też, prędzej czy później, wzbudzali jakieś uczucia i nie zawsze
było to „jak ty mnie irytujesz”.
Później dostaliśmy film, który
był w stosunku do książek… no zły. Pomijając jak bardzo do roli Valentine
pasował mi Jonathan Rhys Meyers, a jak bardzo nie pasował do roli Jace, Jamie
Campbell Bower. To jak kiepski sukces odniósł film, będący ekranizacją bądź co
bądź popularnej młodzieżówki, niech potwierdzi fakt, że kontynuacji nie było.
Aż do teraz. Bo teraz mamy podejście drugie, tym razem serialowe. I sama
koncepcja mogłaby się udać. Bo poważnie, rodzinne dramy są tam tak bardzo…
hmmm… patologiczne, że tylko serial mógłby oddać to w sposób odpowiednio
rozciągnięty, by nie bolała nas głowa od ciągłych facepalmów. I byśmy na tyle
zaprzyjaźnili się z bohaterami, żeby kupić tę historię.
Pomiędzy tą dwójką przydała by się jakaś chemia. Albo chociaż iskierka. Cokolwiek. |
Problem jest jednak taki, że serial
nie jest dobry. Aktorzy grają albo bardzo przeciętnie, albo tragicznie. Z czego
w definicję tragicznie niestety wpisuje się aktorka grająca główną bohaterkę, Katherine
McNamara. Dopóki mówi zdania, które nie wymagają oddawania szczególnych emocji,
da się to oglądać. Ale gdy przechodzimy do odegrania rozpaczy, szoku,
zaskoczenia – przyznam szczerze że zastanawia mnie, co stało za tym wyborem
castingowym. O pomstę do nieba wołają sceny, w których bohaterka miewa wizje,
czy moment w którym poznaje swoją przeszłość i musi o tym powiedzieć Jace’owi.
I o ile w pilotowym odcinku Katherine ma buty na niskim obcasie i umie w nich
chodzić, to już w kolejnym dostaje wysokie szpilki, w których nie dość, że
ledwo chodzi, to jeszcze musi biegać. Boli mnie jak widzę, jak się ta
dziewczyna męczy w tych butach (i doskonale ją rozumiem, bo ja też bym się
męczyła). Zastanawia mnie tylko, jak bardzo niezbędne są dla fabuły tak wysokie
buty i czy warto ryzykować skręcenie nogi przez aktorkę.
Dodajmy do tego jeszcze brak
chemii pomiędzy aktorami. Mam wrażenie, że bardziej niż razem, grają obok
siebie, każdy skoncentrowany na swojej roli. Szczególnie boli to w relacji
Clary i Simona, mającymi być najlepszymi przyjaciółmi od czasów dzieciństwa.
Tyle, że na ekranie widać bardzo wyraźnie, że to są aktorzy, którzy dopiero się
poznali. Zupełnie nie czuję też, by działo się cokolwiek pomiędzy Clarą a Jacem,
gdzie wiemy od razu, że szykuje się romans. Tyle że ten przyszły romans
bardziej wynika z dialogów, niż z tego, co się dzieje pomiędzy bohaterami. Co w
sumie jest zabawne, bo wizualnie wszyscy aktorzy pasują mi do swojej roli. I może o to chodziło. Zamiast wybrać kogoś, kto grać potrafi, zdecydowano się na ludzi, którzy wyglądają jak wyjęci z książek?
A przez to zupełnie nie obchodzi
mnie, co się dzieje z bohaterami. Są, biegają, walczą z demonami, ratują sobie
życie. Poważnie, bardziej martwię się o pierwotne wampiry w The Originals,
których nie da się przecież zabić pierwszym lepszym drewnianym kołkiem. Mniej
pierwszym lepszym też nie.
I wiecie co? Tu nawet nie chodzi
o zmiany, jakie poczynili twórcy serialu w stosunku do książkowego pierwowzoru,
które ku swojemu zaskoczeniu zauważam. Serio, im więcej zmian w tej historii
tym lepiej. Tylko że znowu, o ile samo utajenie świata Shadowhunters przed
Clarą miało w książce wytłumaczenie i wydało się przez przypadek, o tyle w
serialu zachowanie matki nie ma większego sensu. Zresztą inna sprawa, że zawsze
zaskakuje mnie, jak serialowi rodzice łatwo odpuszczają. Muszą powiedzieć swoim
dzieciom coś mega ważnego, coś istotnego, coś co może uratować im życie, ale
nie spoko, jak chcesz iść dziecko na imprezę, to mamusia powie ci wszystko jutro. To na prawdę nie jest takie ważne i jak nie chcesz słuchać, to nie słuchaj. Whatever.
Wszyscy już wygodnie ubrani do walki z demonami? |
Efekty specjalne stoją na
poziomie… dobra, to trochę a dużo powiedziane. Mam wrażenie, że niby jest na
nie pomysł, ale wykonanie jednak leży. O ile na zwiastunach byłam zachwycona
świecącymi mieczami i sztyletami, w serialu, no cóż widać, że są to po prostu
świecące plastikowe zabawki. Oglądając odcinek specjalny, który opowiadał o
kulisach produkcji, podobało mi się to, że aktorzy mają w rękach naprawdę świecące
miecze i sztylety, bo bardzo fajnie można je użyć do efektownych walk,
wykorzystując grę świateł. Problem jest taki, że pasowałoby tę broń też obrobić
w postprodukcji, by wyglądała na ostrą i niebezpieczną. A nie jak coś, co mogę
kupić w pierwszym lepszym sklepie z gadżetami. Nie rzuca się to może w oczy we
wszystkich scenach, ale są takie, w których widać to bardzo wyraźnie. Mam
problem, bo z jednej strony, mam wrażenie, że efekty są tu lepsze, niż np. w
pilotażowym odcinku Supernatural, gdzie CGI sprawiało mi fizyczny ból. Ale w Supernatural było coś takiego już na dzień dobry, że nagle przestawało się zwracać uwagę na
to, że budżet serialu nie pozwolił na nic lepszego. Tu nic mojej uwagi nie chce
odwrócić.
A z drugiej strony, nie jest to
brzydko nakręcony serial. Naprawdę, patrzenie na kadry nie boli, nawet daje się
zauważyć, że tymi wszystkimi kolorami, oświetleniem, daje się stworzyć pewien
klimat. I gdyby tylko wsadzić do niego aktorów, którzy potrafią zagrać i w
których ustach nawet niedorzeczne kwestie brzmią jakoś, to byłoby to zupełnie
co innego. Bo niestety, ale scenariusz również nie jest mocną stroną serialu.
Kwestie są banalne, żarty wymuszone, a momentami zalatuje to bardzo kiepską
telenowelą. W dodatku zamiast poznać ten świat stopniowo, to razem z główną
bohaterką jesteśmy zbombardowani wszystkimi informacjami praktycznie na dzień
dobry.
W dodatku rzuca się w oczy (albo uszy) jak Łowcy o zwykłych ludziach mówią Mundanes. Tyle, że ani Clary, ani
Simon nie mają prawa znać tego słowa i jego znaczenia, więc wypadałoby, żeby
któreś zapytało, co to jest. Ale żadne z nich nie pyta, a Simon ani razu nie
wykazuje zdziwienia, że tak o nim mówią.
Wstępnie miałam dać szansę
Shadowhunters i obejrzeć cały sezon. Spodziewałam się, że będzie takim moim serialem typu Słodkich Kłamstewek - mała bezsensowna przyjemność na koniec dnia. Ale poddaje się po dwóch odcinkach. Może
kiedyś, kiedy usłyszę, że jednak wyszło z tego coś dobrego, wrócę popatrzeć. Ale
obecnie ten serial mogą uratować tylko wielcy fani książki, którym nie będzie
przeszkadzało to wszystko powyżej.
*Freeform znaliście jeszcze
niedawno jako ABC Family
Ps. Widzieliście serial? Jak
wrażenia?
Ps2. W ogóle co myślicie o Darach Anioła i ich
ekranizacjach?
Koniecznie polubcie fanpage Bałaganu na Facebooku - wrzucam tam zdjęcia przystojnych aktorów, piszczę entuzjastycznie na zbliżające się premiery, podsyłam zwiastuny i przelewam myśli, które są zdecydowanie za krótkie, by wrzucić je na bloga. Mówiłam już o przystojnych aktorach?
0 Komentarze