The Shannara Chronicles, czyli powrót do klasyki fantasy

W dobie superbohaterów, zakochujących się wampirów, wilkołaków, hybryd, superzłoczyńców i postapokalipsy klasyczne fantasy jest czymś, o czym mało kto pamięta. Ostatnimi czasy jedynie Władca Pierścieni, czy Hobbit, wrzucił nas w starożytny, magiczny świat, gdzie drużyna bohaterów musiała wyruszyć na niebezpieczną Wyprawę. Bo klasyczne fantasy, to właśnie podróż, przepełniona kliszami, które niegdyś były genialnymi rozwiązaniami fabularnymi, a dziś jesteśmy wstanie przewidzieć wszystko co do joty. Tylko… czy to źle? Czy każda historia jaką oglądamy musi być na siłę oryginalna? Bo potem z tej oryginalności wychodzą wampiro-wróżki, a człowiek się zastanawia, dlaczego w ogóle włączył play.

Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy stawiałam pierwsze kroki w pisaniu, wydawało mi się, że wpadałam na świetne, nowatorskie pomysły. A potem odkrywałam, że ktoś już coś podobnego wymyślił. Nie identycznego, ale podobnego. Wtedy tata powiedział mi, że prawdopodobnie wszystko już zostało kiedyś napisane i opowiedziana, i jeżeli mam się na to oglądać, czy ktoś kiedyś jakoś, to nigdy nic swojego nie stworzę. I to prawda, bo przecież każdy z nas tą samą historię opowie inaczej.
Dlatego, nie wiedząc czego się spodziewać, ale za to pełna zapału, usiadłam do oglądania The Shannara Chronicles i przepadłam.

Serial oparty jest na trylogii Miecz Shannary autorstwa Terry’ego Brooksa. A pierwszy sezon, ku mojemu zaskoczeniu, jest adaptacją nie pierwszej, a drugiej części trylogii, Kamienie Elfów. Zaznaczę od razu, że nie czytałam książek Brooksa, więc nie mam pojęcia, czy bohaterowie wyglądają tak jak powinni, czy historia jest bardzo zmieniona i jak wiele serial stracił na nie pokazaniu pierwszej części. A może jak wiele zyskał? Ale jeżeli ktoś z Was czytał, zna, lubi i widział serial, to bardzo chętnie poznam ten punkt widzenia.

Po pierwsze, pozytywnie zaskoczyły mnie efekty specjalne. Jasne, znać na nich ślad komputera, raz są lepsze, raz gorsze, ale przyznam, że gdy na początku odkryłam, że serial jest produkcji MTV, to spodziewałam się czegoś dużo, dużo gorszego. Dodam jeszcze jedno dużo. A tu się okazało, że patrzenie na CGI zupełnie nie boli i nie przeszkadza w odbiorze.

Może ma coś z tym wspólnego całkiem zgrabnie przedstawiona historia. Bo jako osoba całkowicie nieobeznana ze światem, nie mam żadnego problemu, żeby się w nim odnaleźć. A z drugiej strony, nie mam poczucia, że ktoś siada przed kamerą i tłumaczy wszystko, jak ostatniej idiotce, powtarzając po kilka razy co ważniejsze pojęcia. Świat poznajemy przez naszych bohaterów, którzy tak jak my, odkrywają cel misji, jej znaczenie. Z rozmów dowiadujemy się, jaka jest polityka świata, jaka jest jego przeszłość. Ale równocześnie nie są to rozmowy poprowadzone tak, byśmy mieli wrażenie, że bohaterowie tłumaczą sobie nawzajem coś, bo powinni wiedzieć.

Elfickie stroje z jednej strony są bardzo eleganckie i dystyngowane. Z drugiej, mają w sobie jakąś nutkę naszej współczesności. I doskonale zgrywa się to ze światem Shannary. Jestem na tak.
To co mnie urzekło całkowicie i kupiło na początku, to to, że świat Shannary jest światem… przyszłości. Nasza rasa sama się wyniszczyła, technologia przepadła, zastąpiona przez magię, świat pokrywają lasy jak w średniowieczu, a my sami nazywani jesteśmy praludźmi. Nikt już nie pamięta, do czego mógł służyć porośnięty mchem helikopter. Zaraz, zaraz, powiecie, a co z tymi wszystkimi rasami, które zamieszkują ten świat? No właśnie. Te rasy ewoluowały z naszej, ludzkiej. Jedne z nich zmutowały się w sposób mało przyjemny, jak gobliny, inni zostali zwykłymi ludźmi, a jeszcze inni stali się Elfami. Tylko że czasy,  w których dzieje się akcja, są czasami, w których magii już nie ma, zniknęła ze świata wraz z ostatnim druidem, chroniąc krainę przed demonami, zamkniętymi w innym wymiarze.

Jak się domyślacie, cała historia opiera się na tym, że demony zaczynają się z innego wymiaru uwalniać, a nasi dzielni bohaterowie muszą je powstrzymać. Oczywiście nie może to być byle kto, ale Przeznaczeni, czy to przez przepowiednie, czy to przez pochodzenie. Mówiłam, że sztampowo i przewidywalnie? Jak ja się za takimi historiami stęskniłam!

Co udało się jeszcze? Aktorstwo. Mamy naprawdę fajnie wybranych aktorów, którzy grają ciekawie napisanych bohaterów. Oczywiście każdy odgórnie przypisany do swojej roli, ale trzeba przyznać, że aktorzy odnajdują się w tym śpiewająco. Co bardzo mi się podoba, do delikatne nawiązanie do tego, że jednak nie jest to nasza przeszłość, a przyszłość. I tak, z jednej strony nasze Elfy noszą się bardzo dostojnie, ale z drugiej, gdzieś w tych ubraniach pobrzmiewa nasza nowoczesność. A kolczyki na Elfie uszy są po prostu bajeczne! Ale wracając do aktorów.

Jeżeli na Gandalfa mówiono, że pojawia się tylko wtedy, gdy przynosi złe nowiny, to Allanon śmiało mógłby sobie pożyczyć to powiedzenie.
Bardzo podoba mi się Poppy Drayton, wcielająca się Elfią księżniczkę, Amberle Elessedil. Ma w sobie z jednej strony coś delikatnego, co przywodzi na myśl, że jest wysoko urodzona, a z drugiej strony, widać, że jak dostanie miecz do ręki, to będzie wiedziała co z nim zrobić. Ale jeszcze bardziej przypadła mi do gustu Ivana Baquero, grająca Eretrię. Jej bohaterka, wychowana w lasach i od dziecka walcząca o przetrwanie, jest sprytna, zaradna i zdecydowanie pyskata. I Ivana świetnie się w tej roli odnajduje, doskonale oddając charakter Eretrii. Kupuję ją od pierwszej sceny, w jakiej się pojawiła. Największy problem mam z Austinem Butler, wcielającym się w Wila Ohmsforda. I to nie jest fakt, że źle gra. Bo jego bohater ma być ciapowaty, tchórzliwy, zupełnie nieobeznany ze światem, naiwny. I Austin potrafi to zagrać, ale potrzebowałam aż czterech odcinków, żeby przestał mi przeszkadzać i żebym poczuła coś więcej, niż niechęć. Nie mam pojęcia, czy nie podszedł mi aktor, czy może sam bohater tak na mnie działa. Bo przy dziewczynach, Wil jest taką małą niedojdą.

Ale też nie każdemu ten serial podejdzie, bo jak już wcześniej wspominałam, jest pełen klisz i dziwnych rozwiązań, typowych dla klasycznej fantastyki. Mamy więc wybrańców, i tylko oni mogą powstrzymać wielkie zło, nikt inny, nawet jeżeli wokół stoi tysiąc bardziej kompetentnych osób. Są sceny, w których masz w głowie: i zaraz wydarzy się TO. I to się dzieje, bo w takich opowieściach musi się wydarzyć. Ale jeżeli lubicie tego typu historie, gdy trzeba gdzieś wyruszyć, coś odnaleźć, coś zniszczyć, i usiądziecie z nastawieniem właśnie takim: że to kolejna klasyczna opowieść fantasy. Podobna do wszystkich innych, a zarazem zupełnie inna, bo mająca swój własny świat, ze swoimi własnymi zasadami, to będziecie się dobrze bawić.

Prześlij komentarz

0 Komentarze