Nie będę ukrywała, że tak bardzo,
jak wszystkim The 100 polecam (bo pierwszy sezon jest po prostu wybitny, a
drugi bardzo dobry), tak mam z tym serialem coraz większy problem. Problem jest
bardzo łatwy do zakwalifikowania: cierpię, gdy doskonałe seriale, sprawiają, że coraz częściej podnoszę rękę do czoła. Przy czym, są produkcje, którym wybaczamy więcej,
bo z założenia i od dawna, nie są do końca poważne (tu świetnym przykładem jest
Supernatural, które regularnie ma odcinki komediowe i śmieje się samo z
siebie). The 100 nie jest taką produkcją. I powoli zaczyna zjadać własny ogon.
Tekst jest omówieniem sezonu 3, więc zawiera spoilery.
Tak jak na początku oświadczyłam,
że nie lubię wątku Miasta Świateł, jak trzymałam się tego zdania do samego
końca. Nie uratowało go nawet logiczne wyjaśnienie, dlaczego A.L.I.E. może
pojawić się w każdym miejscu na ziemi. Był to dla mnie jeden wielki cyrk na
kółkach. Szczególnie raziło mnie to, że połykane chipy magicznie przenosiły się
do kręgów szyjnych i zapuszczały swoje witki
w mózgu. I żeby trwało to choć trochę. Dobę. Albo chociaż godzinę. Ale nie.
Kilka sekund i po sprawie.
Myślałam chociaż, że uwolnię się
od jeszcze bardziej magicznych transfuzji krwi, które nie dawały mi spokoju w
sezonie drugim i były jedyną rzeczą, jaka mi w nim nie pasowała. I o ile przez
cały sezon udało się ich uniknąć, to oczywiście zostawiono tę sztuczkę na
finał. Już nie wiem, co przyprawia mnie o większy ból głowy: to że sprzęt do
transfuzji mają zawsze pod ręką (widocznie każda
porządna sala tronowa takowy posiada. I nie ważne, że to sala tronowa ziemian,
którzy transfuzji sobie nie robią), czy to, że swoją niemożliwością do wykonania
podskoczyły o trzy poziomy do góry.
W drugim sezonie transfuzje krwi
i przeszczepy szpiku, czarodziejsko podnosiły odporność na promieniowanie. Nikt
się nie przejmował żadnymi grupami krwi, ani niczym innym. Nikt nie przejmował
się także tym, że ludzie żyjący w kosmosie od około 100 lat, na pewno będą się
różnić od tych żyjących pod ziemią i niezdolnych do przeżycia na jej
powierzchni. Że mogą się różnić na tyle, że taki przeszczep, nawet przy
zgodności krwi, mógłby być po prostu nie możliwy.* Ja naprawdę nie wymagałam
wiele. Chciałam usłyszeć jedno zdanie, typu: przeprowadzamy badania, czy taka transfuzja jest możliwa. Ale
ponieważ ludzie z Mount Weather mieli naprawdę doskonałe laboratoria, starałam
się mocno wierzyć w to, że oni to wszystko robią poza kamerami.
Jednak sezon trzeci zgotował nam
taką transfuzję krwi, że miałam ochotę wstać i uderzać rytmicznie głową o
ścianę. A potem znaleźć scenarzystę i jego też uderzyć. Bo niech mi ktoś
wytłumaczy, JAK mogła się udać transfuzja krwi, z dziewczyny zmienionej
genetycznie, by mogła nosić w sobie Ducha, o niesprawdzonej grupie krwi. To nie
Duch powinien Clarke wykończyć, tylko odrzucenie czarnej krwi przez organizm.
Wszystko wykonane oczywiście sprawie, w polowych warunkach, a na końcu
praktycznie na polu bitwy. Nie potrafię się zmusić do zawieszenie swojej niewiary
aż tak wysoko.
To, co w tym sezonie naprawdę
mnie uwiodło, to potyczki pomiędzy Dzikimi i Ludźmi z Nieba. Fascynujące były
próby stania się trzynastym klanem, zmiany dowództwa w oby grupach i konsekwencje,
jakie te zmiany za sobą niosły. Wszyscy zgodnie nienawidziliśmy Pike’a, ale to
on sprawił, że ten sezon był pod tym kątem tak emocjonujący. Gdy już się
wydawało, że uda się utrzymać pokój i to w wersji nie iluzjonistycznej, a
prawdziwej, wkroczył na scenę niszcząc wszystko bezwzględnie. A gdy wydawało
się, że Lexa powstrzyma Dzikich przed atakiem, na jej miejsce wskakuje Ontari.
I mielibyśmy prostą drogę do kolejnych emocjonujących wątków, jak z sezonu
pierwszego, gdy Dzicy i Ludzie z Nieba stają na przeciwko siebie walcząc o
przetrwanie. Ale całość musiał oczywiście zepsuć wątek Miasta Świateł.
Bez emocji obserwowałam, jak
kolejne osoby połykają chipy. Wiadomo przecież było, że A.L.I.E. zostanie powstrzymana.
A i sposób dało się łatwo przewidzieć, w momencie, gdy Ontari została zabita.
To, że twórcy chcieli by było bardzo brutalnie, wieszając ludzi na krzyżach i
ich torturując, nie sprawiło, że całość stała się bardziej emocjonująca. Może
by i była, gdybyśmy w ich przypadku stracili kogoś naprawdę ważnego w serialu.
Ale każdy, kto zginął, zginął z zupełnie innej przyczyny. Lincoln z powodu
nienawiści Pike. Lexa, bo stanęła niechcący na linii strzału. Mogliśmy stracić Raven
oraz Abby, ale nie straciliśmy. Czy zginęło kilka pobocznych, ale ciągle
rozpoznawalnych postaci? Tak. Ale oni giną w The 100 zawsze. Prawdziwym
wydarzeniem jest, gdy ginie ktoś ważny. A Miasto Świateł, oprócz nudnego wątku,
nie zmieniło w rozkładzie bohaterów niczego. Gdyby chociaż Jasper na końcu popełnił samobójstwo (byłam przekonana, że to zrobi), nie mogąc zmieść tych wszystkich emocji i cierpienia, które nagle do niego wróciło. Ale to też się nie stało.
Proponuję wziąć długopis i wykreślić cały wątek Miasta Świateł, a na podstawie tego co nam zostanie, stworzyć nową fabułę. Będzie lepiej, ciekawiej i chętnie to obejrzę. |
Nie podoba mi się także zapowiedź
wątku na 4 sezon. Bo niby jak mają się uratować przez wyciekiem z elektrowni
jądrowych? Czwarty sezon spędzimy budując wokół nich większe budynki, mające
potrzymać promieniowanie? Ewentualnie budując kolejny statek kosmiczny? Bo
innego rozwiązania nie ma.
W ogóle boli mnie to, że
przeszliśmy od problemu walki o życie (gdzie mieści się sezon pierwszy, ale
drugi także możemy pod to podciągnąć) przez walkę ze sztuczną inteligencją, aż
po kataklizm na skalę światową. Mam szczerą nadzieję, że to był tylko sposób
A.L.I.E. na przekonanie Clarke, żeby jej nie wyłączała, a wątkiem w sezonie
czwartym będzie zupełnie coś innego. Jak to mówią nadzieja umiera ostatnia. I
jest matką głupich.
Dwuczęściowy odcinek finałowy
może i miał swoje momenty (jak Octavia zabijająca Pike’a), ale w ogólnym
rozrachunku był bardzo słaby. Sezon pierwszy zostawił nas z dużym WOW, lekką
dezorientacją i natychmiastową potrzebą obejrzenia dalszych wydarzeń. Drugi
sezon zostawił nas z zaciekawieniem, o co chodzi z tym całym Miastem Świateł i co
dalej z Clarke opuszczającą obóz. Sezon trzeci zostawił nas z jednym wielkim
MEH i hasztagiem #takbardzonikogo
Doskonałe odcinki mieściły się
gdzieś w środku sezonu, gdy wątek Miasta Świateł odszedł na tak daleki plan, że
czasem nawet się nie pojawiał. Niestety reszta była jednym wielkim
rozczarowaniem. I mam poważne obawy, czy takim rozczarowaniem nie stanie się
cały sezon czwarty.
*inna sprawa, że w pierwszym
sezonie przyczepić można się do tego, że grawitacja ziemska najprawdopodobniej
zabiłaby osoby urodzone w kosmosie i żyjące w sztucznej grawitacji. Albo
przynajmniej poważnie utrudniła im życie. Ale bez tego, nie byłoby możliwości
opowiedzenia tej historii, więc to jest coś, gdzie łatwo się zgodzić na zawieszenie
niewiary.
0 Komentarze