Drugi odcinek Sherlocka zrobił nam dosłownie wszystko. Rozbawił
do łez, wzruszył, sprawił, że próbowaliśmy nadążyć za akcją, a na koniec
owinęliśmy się pomarańczowym kocykiem szoku. Był to taki odcinek, za którego
Sherlocka pokochaliśmy dawno temu – z dedukcją tak dobrą, że nierealną, z
doskonałą grą aktorską i sprawą małą, lokalną, bez rozbijania światowych siatek
przestępczych i ratowania całego kraju.
Czy był to odcinek idealny? Nie, bo im dłużej się
zastanowimy nad fabułą, tym bardziej widać, jak wiele dziur ma w sobie. Czy był
to odcinek dostarczający i emocjonujący? Jak najbardziej.
Powiedzmy sobie jednak szczerze i od razu: całość nie
należała do Sherlocka, ani do Watsona, ani do Mary. Pani Hudson zgarnęła całą
naszą uwagę i po raz kolejny, podbiła serca wszystkich. Radząc sobie z
Sherlockiem i przewożąc go w bagażniku, sprawiła, że się popłakałam. Informując
Mycrofta, że jest idiotą, sprawiła, że zaczęłam jej bić brawo. A w stwierdzeniu,
że Sherlock wcale nie myśli logicznie i jest emocjonalny, po prostu się
zakochałam. Bo to prawda, przy całej jego dedukcji i stawiania logiki ponad
wszystko – Sherlock jest bardzo emocjonalną osobą. Przeżywa wszystko na swój
sposób, jak choćby strzelając w ścianę, ale to nadal są emocje, nad którymi
jego geniusz nie umie zapanować. Zimny i logiczny do bólu jest właśnie Mycroft,
który mierzy Sherlocka dokładnie swoją miarą. Może właśnie dlatego, Sherlock
dużo lepiej dogaduje się jednak z Watsonem, niż własnym bratem.
Nasza miłość do Pani Hudson wzrosła jeszcze bardziej (o ile to w ogóle możliwe). |
Inną sprawą jest Watson. Uwielbiam Martina Freemana, który
zawsze gra trochę inaczej, nawet jeżeli gra tą samą postać. Co widać w samym
Watsonie, był inny w pierwszym odcinku, ba był zupełnie inny na początku
drugiego odcinka, na jego końcu i w środku. Podobało mi się, że do wielu rzeczy
dochodził sam. Sam potrafił sobie wytłumaczyć, jak Sherlock mógł wpaść na jego
wybór terapeutki, sam złapał odniesienia do trzeciego brata, w końcu sam
wyłapał zawoalowaną groźbę, rzuconą przez bohatera Toby’ego Jonesa, że czeka na
Sherlocka w swoim ulubionym pokoju.
No i sama Mary. Przyznam, że jak na samym początku uniosłam
brwi na jej widok, nie do końca szczęśliwa, tak zupełnie mi w tym odcinku nie
przeszkadzała. Dostaliśmy swoiste pożegnanie się z nią, coś czego John bardzo
potrzebował. I na samym końcu, gdy zrzuca z siebie wszystko co go dręczyło, gdy
mówi do pustki w pokoju, ale tak, jakby naprawdę z nią rozmawiał - w końcu dla niego ona naprawdę tam swoi – gdy
wręcz błaga o wybaczenia. I jeszcze piękniejsze jest to, że Sherlock mu to
wybaczenie daje. Przytula go. Mówi, że nawet on, John Watson może być po prostu
człowiekiem popełniającym błędy. Scena, która mogłaby być boleśnie kiczowata,
przegrana, zupełnie nie na miejscu, gdybyśmy przed kamera mieli zupełnie innych
aktorów. Ale na szczęście mamy Cumberbatcha i Martina. I dostaliśmy mocną,
wzruszającą i bardzo oczyszczającą scenę. Podoba mi się także, że ta rozmowa
oczyściła równocześnie stosunki obu panów, John wreszcie dopuścił do siebie
myśl, że śmierć Mary, była jej własną decyzją. Pozwolił Sherlockowi zdjąć z
siebie całą odpowiedzialność, bo jednak poczucia winy zabrać i tak nie mógł.
No i sam Cumberbatch, który miał w tym odcinku sceny
dosłownie mistrzowskie. Podoba mi się to, jak swobodnie czuje się w graniu
Sherlocka i jak dobrze go rozumie. Dał nam z jednej strony nadal tego samego
Sherlocka, bystrego i będącego ponad innymi, z drugiej strony, wplótł w to
wszystko prawie załamanie psychiczne i fizyczne. Niedbałość Sherlocka
przełożyła się także na jego gesty, zachowanie. Coś niebywałego, że zagrał z
jednej strony Sherlocka całkowicie nowego, a z drugiej, dał nam dokładnie tego
bohatera, którego kochamy i znamy od dawna.
Po co do siebie dzwonić, przecież zamiast tego można wziąć helikopter do śledzenia, lub wytuptać wiadomość. Najpiękniejsze w tym wszystkim to, że braciom ten sposób całkowicie odpowiada. |
Dostaliśmy też coś, co lubię w tym serialu bardzo – relację
między braćmi. Mycroft, zamiast po prostu przyjechać, zadzwonić, śledzi ruchy
brata z centrum dowodzenia, wysyłając za nim helikopter. Przeszukuje jego
mieszkanie, gdy zachodzi potrzeba dowiedzenia się czegoś więcej. Widać w tym
wszystkim, że chce zadbać o Sherlocka, który naćpany nie ma kontaktu ze
światem, a z drugiej strony, nie zna żadnego sposobu, jakim normalnie dba się o drugą osobę. Bierze
więc wszystkie dostępne i z jego punktu widzenia, logiczne środki ostrożności.
Sam Sherlock również nie kwapi się, by do Mycrofta po prostu zatelefonować i
kazać mu iść w cholerę. To jak się ze sobą komunikują, jest na swój sposób
cudne i urocze.
Równocześnie, rozbroiła mnie scena, gdy w szpitalu zadzwonił
telefon, a Watson doskonale wiedział, że jeżeli proszą go do telefonu, to po
drugiej stronie musi być Mycroft.
Zostając na chwilę jeszcze przy telefonach, nie mogłam się
nie uśmiechnąć, gdy usłyszałam dźwięk sms, jaki przyszedł do Sherlocka. I choć
Irene mi zupełnie nie brakowało – uważam, że jej postać została pokazana wystarczająco
i więcej może tylko zepsuć fajną bohaterkę, to takie pozostanie jej w tle, działa
bardzo dobrze na wyobraźnię. Mam tylko nadzieję, że na tym się skończy. Naprawdę nie
potrzebujemy wracać do starych wątków.
I wśród tych bardzo charyzmatycznych bohaterów,
aktorów grających na najwyższym poziomie, doskonale odnalazł się Toby Jones –
ale zaskoczeniem to nie jest, bo Toby jest aktorem wybitnym. Aż dziw bierze, że
tak naprawdę na świecie jest mało znany. Toby stworzył bohatera, który jest z
jednej strony bardzo spokojny, opanowany, a z drugiej ma w sobie cos takiego,
że czuje się dreszcze na plecach. Nawet jak się sympatycznie uśmiecha, człowiek
ma wrażenie, że jak tylko się odwróci, zostanie mu wbity nóż w plecy. Samo
poprowadzenie jego postaci, tez było interesujące. Będąc na granicy jawy i
naćpania, nawet my, widzowie, nie byliśmy do końca pewni, ile z tego, co
zarzuca mu Sherlock, jest prawdą, a ile wymysłem naćpanego geniusza, który nie
rozróżnia już jawy od snu. A wykorzystanie hasła CEREAL KILLER, jest po prostu
genialne. I tu zresztą wychodzi piękno języka angielskiego, w którym wystarczy
zabawa akcentem, by uzyskać tak bardzo dwuznaczną wypowiedź.
Sam bohater Toby’ego zresztą przez cały odcinek, niby się
zwierza ze wszystkiego co robi, a z drugiej strony, ciężko powiedzieć, żeby do
czegokolwiek się przyznawał. Podoba mi się to, że potrzebował się wygadać,
potrzebował pochwalić się tym co robi, a z drugiej strony, doskonale wiedział,
jak złe są jego podniety. No i samo wykorzystanie szpitala, jako kryjówki
seryjnego mordercy – pomysł swojej prostocie idealny i niepokojący, bo przecież
bez trudu potrafimy sobie wyobrazić, jak łatwo byłoby ukryć się komuś w
miejscu, gdzie umierają ludzie i bezkarnie ich zabijać.
Nie ukrywajmy, zarośnięty Ben, w "byle jak" zarzuconym płaszczu i rozpiętej koszuli, jest bardzo, ale to bardzo rozpraszający. |
To czego się bałam, a co na szczęście się nie wydarzyło, to
próba wykorzystania przez Watsona mikstury na zapominanie. Gdzieś w głowie
miałam cały czas, że to scenariusz Moffata, że on lubi takie zagrania. Gdy
zobaczyłam scenę, w której Watson z wahaniem opuszcza pokój pełny tej mikstury
gotowej do użycia, byłam pewna, że tam wróci. Albo okaże się, że jedną z nich
ukradł. Na szczęście Moffat postanowił z tej możliwości nie skorzystać.
Równocześnie mam skrajnie różne uczucia co do zakończenia. Z
jednej strony, zrobienie z brata siostry – gdy tak naprawdę wszyscy byliśmy pewni,
że to brat i nawet obsadziliśmy już w tej roli Hiddlestona, jako casting marzeń
– jest szalenie interesującym zabiegiem. Z drugiej… czy dostaniemy
wytłumaczenie, dlaczego Sherlock swojej siostry nie poznał? Jak udało się jej
oszukać Mycrofta, który jest przekonany, że siedzi bezpiecznie tam, gdzie ją
umieścił? Niestety na chwilę obecną nie jestem wstanie kupić tego, że Sherlock
nie poznał jej, bo rozczochrała sobie włosy, a potem sobie fryzurę przylizała i
założyła soczewki. Spotkał ją nie przelotnie, chodził z nią po mieście,
rozmawiał z nią, w końcu spotkał ją ponownie. Człowiek, który w tym samym
odcinku z pamięci porównał córkę Toby’ego, z osobą, z jej fałszywą wersją, nie poznałby, że pani psycholog jest identyczna z
osobą, którą ma w głowie?
Moje wątpliwości budzi także fakt, ciągłego nawiązywania
przez siostrę do Moriarty’ego. Ciężko powiedzieć, czy była z nim w jakiś
sposób związana. Mam wielką nadzieję, że nie. Wymyśliłam sobie wersję, w
której siostra nawiązuje do Moriarty’ego tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę
Sherlocka – równocześnie samej będąc poza jego polem widzenia i podejrzeń. W
końcu jak widzieliśmy odcinek wcześniej, gdy Sherlock słyszy o Moriartym, traci
swoje logiczne myślenie. Bycie wspólniczką Moriarty’ego nie przekonuje mnie
zupełnie.
Postać brata była zdecydowanie bardziej fascynująca, gdy zostawała w sferze
domysłów. Teraz budzi we mnie głównie wątpliwości. Inną sprawą jest, że twórcy
muszą napisać kolejną genialną i ponadprzeciętną bohaterkę, która równocześnie
będzie musiała być różna od swojego rodzeństwa. Zadanie trudne i ciężko
powiedzieć, czy osiągalne. Genialnych bohaterów w tym serialu bowiem nie
brakuje.
Pierwszy odcinek czwartego sezonu mi się podobał, ale to
właśnie ten drugi pokazał, że warto było czekać i dostarczył nam wszystko, co
mogliśmy sobie wymarzyć. Myślę, że po trochu zaspokoił każdego z nas. Tych, którzy
chcieli jeszcze Mary, tych którzy chcieli usłyszeć jeszcze o Irene, fanów pani
Hudston, fanów relacji obu braci, aż w końcu dał odpowiedź na pytanie dręczące
nas od lat.
I tylko smutno, że za chwilę będzie trzeci, i ostatni,
odcinek czwartego sezonu.