10 historii o miłości, czyli Love Actually

Do komedii romantycznych, mam stosunek bardzo ostrożny. Nie skreślam na starcie, ale jak dacie mi do wyboru jakikolwiek inny gatunek, to istnieje duża szansa, że skorzystam z propozycji.

I pewnie dlatego Love Actually jest moją totalną słabością. Filmem na którym ryczę i śmieję się równocześnie.

Jak dobrze się składa, że jest filmem świątecznym.

Dla jednych ślub jest najpiękniejszym dniem w życiu. Dla innych bycie na tym ślubie jest największą torturą.
Richard Curtis, będący zarówno reżyserem i scenarzystą, zrobił coś, co wielu po nim próbowało naśladować. Wrzucił nas nie w jedną historię, a w dziesięć, przedstawiając wielu bohaterów, mniej lub bardziej z sobą powiązanych. Rzecz niesłuchanie trudna - musiał bowiem w ciągu dwóch godzin sprawić, byśmy polubili każdą z postaci, wczuli się w jej historię. Każdy z nich dostaje więc bardzo ograniczony czas, jedni do zaledwie kilkunastu minut, inni kilkudziesięciu. W dodatku, żadna historia nie mogła zostać od siebie oddzielona, otrzymalibyśmy wtedy przecież kilka etiud filmowych pociętych w losowy sposób. I Curtis znalazł na to niezawodny sposób.

Zadbał nie tylko o to by się działo, ale by każda historia miała odpowiednie wprowadzenie, rozwinięcie i zakończenie. Niczym rozprawka na języku polskim, ale opowieść potrzebuje właśnie tak banalnego rozkładu. Wydawać mogłoby się to podstawową rzeczą, gdyby nie to, że twórcy wielowątkowych filmów często zapominają o którejś z tych części.

Bo jak mamy uwierzyć w świąteczną miłość, gdy nie zobaczymy jak rodzi się ona pomiędzy bohaterami, nawet jeżeli trwa tylko krótką wymianę spojrzeń?

Wydawałoby się prosty zabieg komediowy - rozmowa w dwóch różnych językach. Rozegrany z pomysłem zmienił coś, co mogło być infantylne, w jedną z cudowniejszych historii o rodzącym się, szalonym uczuciu.
Na szczęście i tu nie idziemy na skróty - zaczynamy śledzić naszych bohaterów, gdy okres świąteczny dopiero się zaczyna, trwają radosne przegotowania, wigilie pracownicze, lub wręcz przeciwnie, im bliżej świąt tym gorsze samopoczucie i tęsknota na za drugą osobą. To co mnie zawsze urzeka, to to, że wśród dobrych zakończeń dostajemy także kilka smutnych. Nie wszystko w życiu układa się przecież po naszej myśli i nie ma się co silić na wmawianie nam, że gwiazdka to zawsze magiczny czas.

A to wszystko zostaje zamknięte w sprytnej klamrze opowieści - pierwsze i ostatnie sceny dzieją się na lotnisku Heathrow, gdzie głos z offu opowiada nam o tym, jak sceny powitań i pożegnań stoją w sprzeczności do całego zła tego świata.

Love Actually jest filmem niesamowicie ciepłym, i nawet premiera Wielkiej Brytanii przedstawia jako człowieka, który zamyka drzwi i zastanawia się, czy to dobrze, że wpakował się w rządzenie krajem. By później zapomnieć się i tańczyć po całej rezydencji.

Wątek Premiera jest moim zdecydowanym faworytem.
I choć mogłoby się wydawać, że to trochę szalone, rzucić wszystko i pognać na najbliższy samolot, co zapewne każdemu innemu filmowi romantycznemu bym wypomniała, tak Curtis sprawił, że wierzę. Cholera wierzę w te wielkie kartki trzymane w rękach z wyznaniem miłości. Wierzę też w pierwszą miłość dziesięciolatka, przekonanego, że zaraz straci dziewczynę swojego życia. Wierzę w starzejąca się gwiazdę rocka, która po latach odkrywa, kto tak naprawdę liczy się w jego życiu. Wierzę we złamane serca i trudne święta spędzone z najbliższymi. Trudne właśnie dlatego, że nie mogą być spędzone w innym gronie.

Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że moim ulubionym wątkiem jest wątek Premiera. Uwielbiam ciepło bijące z tej historii, to ciągłe przekonanie o robieniu z siebie idioty, aż w końcu decyzji: nich się dzieje co chce. Spontanicznej i tak uroczej. 

Tęsknimy. Bo jak nie tęsknić za wybitnym aktorem.
Do całego mojego sentymentu i być może ślepego uwielbienia, doszło jeszcze jedno uczycie. Love Actually jest pierwszym filmem po śmierci Alana Rickmana, jaki z nim obejrzałam. I byłam gdzieś na granicy radości, że dzięki filmom możemy go bez przerwy oglądać. Kiedy tylko zechcemy. I bezgranicznym smutku, że tak wspaniały aktor musiał odejść tak wcześnie.

Jeżeli macie w tym roku obejrzeć jedną jedyną pozycję świąteczną, to niech to będzie właśnie Love Actually. (Trochę sobie strzelam tym zdaniem w stopę, bo przecież jeszcze 10 filmów świątecznych do zrecenzowania, a ja Wam mówię, żebyście już innych nie szukali. Ale rzekłam. I niczego nie żałuję).