Gdy wszystko w Universum Marvela
zmierza do Wielkości, Ratowania Świata i robienia Naprawdę Ważnych
Rzeczy, Ant-man pozostał kinem kameralnym, dziejącym się w
konkretnym miejscu, z małymi, prywatnymi problemami. Bez
konieczności ratowania połowy galaktyki. Czy też tego, co z tej
galaktyki zostało.
Co ważne – fabuła Ant-mana rozgrywa
się tuż przed wydarzeniami z Infinity War, więc dostajemy
odpowiedź na nurtujące pytanie: gdzie byłaś mróweczko, gdy losy
świata zależały od tej jednej wojny?
Ant-man do jednych trafi, a do innych
zupełnie nie. Doskonałym przykładem będzie moja wyprawa do kina,
gdy ja przez cały seans chichotałam, a momentami nie
powstrzymywałam głośnego śmiechu, a Michał siedział przez
większość czasu z kamienną twarzą. Nasze odczucia po seansie
były całkowicie odmienne. I nie dziwi mnie to ani trochę –
Marvel przecież przed chwilą zaserwował nam wielkie kino,
udowadniając, że da się stworzyć coś naprawdę dobrego, nawet
gdy ma się na planie praktycznie każdego aktora, który
kiedykolwiek grał u nich superbohatera. I nagle wrzuca nas w film
rozrywkowy, mały, omijający z daleka wielkie tematy.
Bo problemy, jakie znajdziemy w filmie,
są malutkie. Rodzinne. Nasz tytułowy bohater, Scott ma bowiem jeden dylemat – jak przetrwać ostatnie dni aresztu domowego, aby znów
móc cieszyć się wolnością, a równocześnie pomóc swoim
przyjaciołom, Hope i Hankowi w walce o odzyskanie ukochanej matki i
żony, która zaginęła przed laty w mikroświecie. A przy tym
wszystkim biegać po mieście z pomniejszonym budynkiem i być w domu
zawsze na czas, gdy FBI wpada z kontrolą.
Ant-man ma coś szczególnego –
bardzo lubię jego bohaterów. Od odważnych i zabawnych mrówek, po głównego
bohatera, który zwyczajnie jest przesympatyczny. Ma dobrze
dobranego, trochę głupawego, przyjaciela, uroczą córeczkę, nawet
była żona i jej partner w swoich kilku krótkich scenach wywołują
mój uśmiech. A to wszystko sprawia, że z łatwością przejmuję
się ich losem.
Druga część wprowadziła także
ciekawe rozwiązanie, jeżeli chodzi o czarny charakter. Bo jest on
nie do końca taki czarny, ma swoje racje i trudno mu nie współczuć.
To, jak postrzegamy głównego przeciwnika, zmienia się z minuty na
minutę, by w końcu złapać się na tym, że nie jesteśmy pewni,
czy chcemy, by przegrał.
I to jest coś, co w Marvelu często
kulało. Przeciwnicy nie mieli wielkich racji, zachowywali się
bezsensownie, byleby nasi bohaterowie mieli z kim walczyć. Thanos to
zmienił, a teraz Ant-man pokazał, że w filie kameralnym też da
się to zrobić.
I mam nadzieję, że ten kierunek
zostanie utrzymany, bo charyzmatyczny zły jest naszym superbohaterom
bardzo potrzebny.
Jeżeli podobał się Wam pierwszy
Ant-man, drugi też powinien trafić do Waszych serduszek.