Najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego możemy śmiało nazwać:
jednym z najgłośniejszych i z najbardziej kontrowersyjnych tego roku. Już sam
zwiastun, jeszcze przed premierą wywołał masę opinii, zarówno krytycznych, jak
i pochwalnych.
Sama zadawałam sobie pytanie – na ile faktycznie wyśmiano Kościół? W jakim stopniu zwiastun oddaje faktyczną fabułę?
Czy środowisko kapłanów ma się na co obrażać?
Cóż, moim zdaniem nie.
Komedia?
Przede wszystkim Kler nie jest komedią. Posiada elementy
komediowe, znajdujące się głównie na początku filmu (i pokazane w zwiastunie),
ale komedią nie jest. Bezsprzecznie możemy go wsadzić w ramy dramatu z małymi
przerywnikami komediowymi, ale im bliżej finału, tym mniej zabawnie i kolorowo.
Aż w końcu całkowicie zapominamy, że na początku coś wywołało nasz śmiech.
Fabuła kręci się wokół trzech księży, którzy się znają, jednak
każdy z nich jest z innej parafii (i to dosłownie).
Mamy więc bohatera odgrywanego przez Jakubika, z kościoła w
jakimś miasteczku. Zdecydowanie zadbanego z plebanią oraz innymi księżmi,
którzy tam służą. Nie jest to wielki Kraków, ale małe miasteczko z pewnością.
Z kolei rola Więckiewicza, to ksiądz z małej, ubogiej wsi.
Gdzie kościół jest bez przerwy w remoncie, a za plebanię robi niezbyt ładny i
zadbany dom, wcale nie stojący tuż obok świątyni.
Braciak natomiast jest księdzem, który robi karierę. Jest
bliski wyjechania do Włoch, służy bezpośrednio pod biskupem, zdecydowany typ
karierowicza.
Oprócz tego, że nasi bohaterowie się znają, ich losy łączy
także biskup, grany przez Gajosa. Nie wiemy o nim za dużo, ale jest
zdecydowanie najbardziej przerysowaną postacią w całym filmie. Przy czym, jest
to przerysowanie całkowicie przez Gajosa kontrolowane – doskonale wyczuł, kiedy
może szarżować do woli, a kiedy należy przystopować.
Kościół jest święty, ale ludzie, którzy go tworzą, są grzeszni
I to hasło zdecydowanie przyświeca całemu filmowi. Smarzowski
nie dotyka sfery sacrum. Nie komentuje w żaden sposób osób, które wierzą w
Boga, nie pokazuje religijności, a obrzędy kościelne w sumie pokazane są może
przez 10 minut. Zamiast tego, reżyser koncentruje się na tym, co się dzieje po ściągnięciu sutanny. Pokazuje księży,
jako zwykłych ludzi, a nie świętych wybrańców.
I to zdecydowanie jest największa siła filmu. Bo owszem,
nagromadzenie wszystkich afer, jakie tylko można o kościele usłyszeć, jest
duże. Mamy pedofilię, korupcję, romanse, szantaże. Ale równocześnie to wszystko
odbywa się nie pomiędzy „sługą bożym” a światem, tylko pomiędzy człowiekiem,
którego pracą jest bycie księdzem, a światem.
Szczególnie pedofilia
ukazana jest z bardzo ciekawej perspektywy.
Nie mamy bowiem legendarnie złych księży, którzy się jej dopuszczają. Mamy pokazanych ludzi, którzy dopuszczają się niewybaczalnych
czynów, jednocześnie będąc ofiarami tego, co działo się z nimi w dzieciństwie.
Smarzowski, w bardzo skrótowy, ale wyraźny sposób, pokazuje, jak traumy z
dzieciństwa mogą skrzywić psychikę na całe życie. Jednym udaje się je
przepracować i normalnie z nimi żyć, inni nie dają sobie rady.
Równocześnie, trudne dzieciństwo w żaden sposób nie zostaje
przedstawione jako rozgrzeszenie za haniebne czyny w życiu dorosłym.
Tajemnica wiary: złoto i dolary
To, czego w filmie zabrakło mi najbardziej, to ostatecznego
komentarza, co z tym wszystkim można by zrobić. Mamy bowiem jednoznaczny
komentarz dotyczący zakłamania części hierarchów kościelnych. Obrony kościoła
jako instytucji za wszelką cenę, nawet jeżeli bronią czynów zasługujących tylko
na więzienie – nie tylko pedofilii, ale również ustawiania przetargów, czy
manipulacji.
W filmie mamy pokazaną jedną wielką mafię, której nie można
ruszyć, wobec której wierni są bezradni. A przecież to nie prawda – nie trzeba
rezygnować z chodzenia do kościoła, by pokazać swoją niezgodę. Wierni mogą się
przecież domagać ukarania kapłanów, walczyć o zmianę prawa, by byli oni sądzeni
jak każdy zwykły człowiek, nie zgadzać się na przenoszenie pomiędzy parafiami
szemranych księży. Mogą chodzić do kościoła, ale nie dawać na jego utrzymanie. Walczyć
o opodatkowanie instytucji.
I ja wiem, łatwo się pisze. Ale taki obraz jak Kler, nie
powinien pokazywać tylko konkretnych przypadków, jako takich nie do
rozwiązania. Kilka scen, jak niedanie na tacę, jak jawna niezgoda na pewne
głoszone prawdy mogłaby dać wiernym więcej do myślenia.
Bo tak, to zostaliśmy trochę z przedstawieniem całego zła,
które kościół trawi i jednocześnie, masą przykładów, jak bardzo nie da się nic
zrobić.
A przecież nie chodzi o to, by ludzie przestali wierzyć – wiara
jest bowiem sprawą bardzo indywidualną i prywatną, nikomu nic do tego – ale
pokazać im, że mogą mieć wpływ na to, kto w kościele pełni posługę.
Kler nie obraża wiernych, nie obraża Kościoła (przez duże K).
Pokazuje jednak to, co od dawna wiemy, że dzieje się w kościele. Nie wierzę, by
jeden film cokolwiek w systemie zmienił, bo nie odkrywa od żadnych tajemnic. A
skoro od dawna wszyscy o tym wiedzą, to… no cóż, jedna jaskółka wiosny nie
czyni.