Myślę, że tytuł nie pozostawia złudzeń. Zbrodnie rozczarowały
mnie mocno, a im więcej czasu minęło od seansu, tym gorzej. Zaraz po
opuszczeniu kina, nie wiedziałam co myśleć. Zakończenie wstawiło mnie w stupor,
a choć na samym filmie bawiłam się całkiem nieźle, to nie umiałam nie widzieć
braków i wad już na sali kinowej.
A jeszcze więcej widzę ich teraz. Ale żeby nie było, to nie
jest film tragiczny. Przez wielu został okrzyknięty strasznie nudnym. Osobiście
się z tym nie zgadzam, choć bywają w nim niepotrzebne dłużyzny.
Jednak, Zbrodnie Grindelwalda mają ogromny problem i to nie
tylko dlatego, że wywalają do góry nogami cały znany nam do tej pory kanon
Harry’ego Pottera. I choć kanon mam
ochotę omówić, to w tym wpisie spoilerów brak.
Zacznijmy od wizualnego wrażenia
Efekty specjalne momentami są super, by w innych miejscach
trącić latami dwutysięcznymi, ale jednak filmy z uniwersum Pottera zawsze
dobrze się oglądało wizualnie. I tak było też tym razem. Fajne nowe zaklęcia,
przyjemne efekty, czego można chcieć więcej?
Ano może lepszej pracy
kamery i zmniejszenia ilości cięć. Bo gdy tylko na ekranie zaczyna się dużo
dziać, kamera skacze jak szalona, ciemny ekran rozświetlają co chwilę
oślepiające błyski i w sumie to nie wiadomo co, kto i dlaczego. Nie ogląda się
tego ani dobrze, ani przyjemnie.
Irytuje mnie też niesamowicie ta cała moda, właśnie na takie
rytmiczne błyski, gdy pozostałe sceny są ciemne i mało widoczne. Jasne
przykrywa to idealnie niedorobione efekty specjalne (oślepiony widz nie jest w stanie
ich zauważyć), ale równocześnie ciekawa jestem, ile ataków epilepsji tym
wywołano.
Rowling wróć do pisania książek
I nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam Aśkę. Dała mi uniwersum, na którym wyrosłam, do którego regularnie wracam,
ba, jestem dumnym Puchonem. Ale równocześnie, Aśka nie ma pojęcia o pisaniu
scenariuszy. Ten film ma tak bardzo niedopowiedziane i porwane wątki, jakby
ktoś postanowił zekranizować albo szkic książki, albo zmieścić do jednego filmu
tysiąc-stronicową powieść i 90% historii mu się tam nie zmieściło.
Aśka jest świetną pisarką, ale powieści rządzą się całkiem
innymi prawami, niż scenariusze. Niech
napisze komuś szkic pomysłu i niech dobry scenarzysta sam to przełoży na
scenariusz. Bo niestety, ale to, co w powieściach sprawdza się świetnie –
jak wprowadzanie dużej ilości postaci, przez co świat wydaje się tętnić życiem,
w filmach wprowadza tylko dużo zamieszania.
Albo niech ktoś ją wyśle na kurs pisania scenariuszy.
Trzyletni.
![]() |
Niby pomiędzy braćmi jest jakiś konflikt. Ale zapomniano go napisać. |
Zbędne postacie
W Zbrodniach Grindelwalda pojawiają się postaci, które mają
albo dwie linijki tekstu na krzyż, albo żadnej i tak naprawdę można by je
wywalić z korzyścią dla całej opowieści. Ale kamera usilnie się ich trzyma i
stara się nam wmówić, że są istotne.
I może miałoby to jakiś sens, gdybyśmy jakąkolwiek z nich
wcześniej spotkali. Gdyby pojawili się też w części pierwszej, mieli jakąś
rolę. Ale nie. Nic o nich nie wiemy, ale z jakiegoś powodu wymaga się od nas,
byśmy się nimi przejmowali.
To samo z postaciami, wydawałoby się, naprawdę ważnymi. Jak
brat Newta, Theseus. Próbuje się nam
wmówić, że bracia są od siebie bardzo różni, ale tak naprawdę nie ma tego na
ekranie. Nie dostajemy niczego, co nakreśliłoby nam wieloletni konflikt
pomiędzy nimi. Theseus nie odgrywa żadnej roli w filmie, nie poznajemy go w
żaden sposób. Ot, stoi w kadrze.
Nowe postacie
Z jakiegoś nieznanego mi powodu, zamiast rozwijać bohaterów,
których poznaliśmy w części pierwszej, film usuwa ich na dalszy plan i
przedstawia historię rodzinną ludzi, których nie znamy. Co jest dla mnie
kompletnie nie zrozumiałe, bo do kina przyszliśmy dla Newtona, Jacoba, Queenie,
czy Tiny.
Zamiast tego wrzuca się nas w centrum wydarzeń wokół Lety (której nazwiska Wam nie podam, bo
to jest pewnego rodzaju spoiler). Nawet bohaterka, która wywołała największą
burzę przed premierą, Nagini, po prostu jest i smutno patrzy w przestrzeń. Jej
historia nie została rozwinięta poza tym, że jest kobietą zamieniającą się w
węża i kiedyś zapewne w tej formie zostanie na zawsze. Co wiemy, do cholery, z samych zwiastunów i książek o Harrym Potterze.
Z kolei Nicolas Flamel
wrzucony jest w roli uroczego dziadka, jako easter egg dla wszystkich fanów
Pottera. Ale nie dowiadujemy się o nim niczego, a szkoda, bo spodziewałam się
tam sceny rodem z Insygniów Śmierci, gdy trójka bohaterów trafia do domu taty
Luny.
Jude Law jako Dumbledore
jest cudowny i widać, że bardzo go cieszy grani tej postaci. I że rozumie
Albusa. Tylko niestety w całym filmie ma może z pięć scen. Pokazują one co
prawda skłonności, do manipulacji młodymi chłopcami o wielkim sercu, jednak
daleko do tego, by Dumbledore zaczął odgrywać jakąś rolę w filmie. Gdybyśmy wycięli z nim sceny, tak naprawdę
nie ucięlibyśmy niczego z fabuły. Bo choć, jak widać na zwiastunach, Albus
namawia Newta do misji, młody mag decyduje się na nią z zupełnie innych
powodów.
Jeżeli czekaliście na jednoznaczne potwierdzenie, że Albus był
gejem, a miłością jego życia był Grindelwald (jak ciągle powtarza Rowling), to
nie doczekacie się. To znaczy, są oczywiście wskazówki i moim zdaniem bardzo
jasne, ale jeżeli ktoś nie zgadza się z wizją homoseksualnego Dumbledora, to
równie dobrze może je odczytać, jako bardzo bliską i zażyłą przyjaźń.
Powiem tak. Droga Rowling. Jeżeli po wydaniu 7 książek i
asyście przy 8 filmach, po tylu dodatkowych opowiadaniach oraz sztuce, mówisz wszystkim
radośnie: Albus był gejem, to nie bój
się tego pokazać lub choć jasno powiedzieć ustami któregoś z bohaterów. Nie, twoja
odwaga na twitterze i w wywiadach się nie liczy. Pokaż to w filmach.
Stare postacie
Na szczęście nie zepsuli Newtona.
Jeżeli ktoś go uwielbiał, za to jaki jest speszony światem, będzie go uwielbiał
dalej. Niestety, nie postarano się o żadne rozwinięcie jego postaci i historii,
bo nie dowiadujemy się o nim niczego nowego. Jakby po pierwszym filmie uznano,
że nam już wystarczy i w sumie to postać nie musi się dalej rozwijać.
Tina została
potraktowana jako pionek całkowicie z boku fabuły. Dosłownie. Nawet zalążek
zauroczenia pomiędzy nią i Newtem został sprowadzony do jednej (co prawda
bardzo uroczej) sceny. Ich rodzące się uczucie można by spokojnie opisać. W
pierwszej części pominąć ewentualne zauroczenie i pokazać wspólną przygodę, i
dopiero w tej części stworzyć sceny, które mogłyby prowadzić do romantycznego
zwrócenia na siebie uwagi. Ale zamiast tego dostajemy dwójkę bohaterów, która
obok siebie głównie stoi. Brakowało tylko lektora mówiącego, że powinni być
razem.
Queenie z kolei
miała świetny wątek, ale… całkowicie niewykorzystany. Zamiast skoncentrować się
na tym, jak wielki problem świat czarodziejów stawia przed nią i Jacobem, dano
jej znów kilka scen, które w przyspieszeniu traktują jej przemianę. I najgorsze
w tym jest to, że jest to przemiana, która dla tej postaci byłaby jak
najbardziej logiczna. Jednak została tak potraktowana, że wydaje się mało
sensowna. Zgaduję, że to efekt końcowych cięć i wtrącania się producentów, bo
nie chce mi się wierzyć, że w oryginalnym scenariuszu ten wątek był tak płytki.
(Po napisaniu recenzji,
zorientowałam się, że całkowicie pominęłam wątek Jacoba. I niech to mówi samo za siebie).
Grindelwald. Z
jednej strony, nie mogę się przyczepić do tego, jak Johnny Depp grał, bo zrobił
to dobrze. Z drugiej, prywatnie aktora tak bardzo nie lubię, że czuję się
niekomfortowo, oglądając go na ekranie. W dodatku, niestety dla Deppa, w tej
samej roli widzieliśmy Colina Farrella. I był on o niego charyzmatyczniejszy. Bardzo żałuję, że casting nie był odwrotny
i że finalnie to nie Colin gra Grindelwalda.
Jednak – pomimo bardzo ciekawego wątku – czegoś brakowało. A
tym czymś były tytułowe Zbrodnie. Bo widzicie… nie ma tu żadnych zbrodni. Nie
dowiadujemy się również, jakie zbrodnie kiedyś popełnił. Znów, mamy postać,
którą pasuje rozwinąć, której nazwisko mamy w tytule i nic z tym się nie
dzieje.
Równocześnie, muszę dać ogromny plus za przemowę i to, jak
sprawnie zostało pokazane manipulowanie tłumem. Nie mam wątpliwości, dlaczego
Grindelwald posiadał tylu popleczników.
Credence. Oh,
Credence. Fabuła Zbrodni niby kręci się wokół ciebie, ale jakoś nikt nie chce
dać ci nic do zagrania. I choć cała oś filmu polega na tym, że wszyscy
Credence’a szukają, a Credence szuka z kolei swoich korzeni, to jego rola w tym
filmie polega na przemieszczaniu się z miejsca na miejsce. I nawet za wielu
scen nie ma. I nie mówi za dużo. Jak
można mieć na planie tak utalentowanego aktora, jak Ezra Miller, i nie dać mu
dosłownie NIC do zagrania. Instrukcja w scenariuszu brzmiała chyba: plątasz się przez cały film ze smutną miną.
![]() |
Ten kadr nas zapewnia, że jesteśmy w Paryżu. Musimy mu wierzyć. |
Fabuła
Fabułę opisałam już wyżej. Wszyscy szukają Credence, miejscami
także sami się gubią, więc szukają siebie nawzajem, a z kolei Credence szuka
wyjaśnienia swojej przeszłości. Między czasie dostajemy wątek o problemach pomiędzy
małżeństwami czarodziei i mugoli, rodzinne sekrety i dylematy oraz pokazanie,
jak odpowiednia manipulacja tłumem, potrafi stworzyć cały ruch.
I wiecie co? To naprawdę
brzmi jak fabuła na dobry film. Gdzie jest miejsce na rozwój każdej z postaci.
Gdzie dodatkowo możemy poznać nowe miasto, Paryż, oczami czarodziejów.
Ale nie. Nie dostajemy nawet połowy z tego. Wątki, które mogłyby
być głębokie i rozwijające, są zamknięte w kilku scenach. Z kolei te, które nas
nie obchodzą, rozciągane są na cały film. A najgorsze jest to, że przez prawie
dwie godziny próbujemy rozwiązać zagadkę pochodzenia drugoplanowych postaci,
która zostaje streszczona w dwie minuty w taki sposób, że potrzebna jest karta
i długopis, by rozpisać wszystkie powiązania. Które finalnie nie mają żadnego znaczenia.
Nie dostajemy także Paryża.
Narzekałam w części pierwszej, że pokazano nam za mało czarodziejskiego Nowego
Jorku. Jak ja się myliłam! Tam to był dokładny opis życia czarodziei w USA!
Tu mamy wierzę Eiffla. I cyrk. I budynek ministerstwa. Ale nic o francuskich
mieszkańcach, nic o zasadach, nic o tamtejszej kulturze.
Najbardziej boli mnie
chyba właśnie to, że to jest opowieść z bardzo zaprzepaszczonym potencjałem.
![]() |
Na szczęście zwierzaki nadal dają radę, a Niuchacz wciąż jest super! |
Finał
Jednak najgorsze jest dopiero przed nami. Bo gdy już nam się
wydaje, że wszystko już zobaczyliśmy, zaraz będą napisy i w sumie to może nie
był to film wybitny, ale nie był to też film tragiczny, ot zaprzepaszczone
dobre pomysły. Gdy już jesteśmy
bezpieczni, Rowling postanawia wywalić cały kanon do góry nogami.
Gdy wyszłam z kina, nie byłam pewna co o tym myśleć. Sięgnęłam
więc po Insygnia Śmierci i z każdym kolejnym zdaniem byłam na Aśkę coraz
bardziej wściekła. Bo tak się nie robi. Szczególnie tak się nie robi, gdy
widzisz, że fani nie przyjęli dobrze zmian w kanonie, jakie wprowadzało
Przeklęte Dziecko. Ale ono aż tak nie zmieniało historii z samego Harry’go
Pottera, jak to ostatnie zdanie.
Nic więcej nie napiszę, bo miało być bez spoilerów. Jednak bardzo rzadko się zdarza, by
ostatnie zdanie, jakie pada w filmie, tak bardzo zniszczyło cały film.
Niestety, Zbrodnie to nic więcej, jak leniwe pisarstwo. Z tak
rozległym i ciekawym światem, nie tylko za wiele nie widzimy, ale nawet nie
rozwijają się nasi bohaterowie. Magicznych rodzin w tym świecie są trzy na
krzyż, bo Rowling nie chce się wymyślać innych nazwisk. I jest mi zwyczajnie
smutno.
Chciałabym być daleka od mówienia, co Rowling robić wolno z jej
światem, a co nie. Bo wiem, że ani mi,
ani nikomu innemu nie jest nic winna. Jak będzie chciała, to zrobi z tego
świata Modę na Sukces i nikt z nas nie będzie miał prawa się przeciwstawiać.
Ale jednak, jak tworzy się uniwersum, gdzie każdy z bohaterów ma datę urodzenia
i śmierci, wraz z całym swoim życiorysem, a później wrzuca się jedną z postaci
do filmu, którego fabuła dzieje się przed jej narodzeniem, tylko po to,
by fani zobaczyli kogoś znajomego na ekranie, to… to jest coś mocno nie tak.
Nie mam pojęcia, jak dalej rozwiną się Fantastyczne Zwierzęta,
ale na kolejny film pójdę z duszą na ramieniu i tabletkami uspakajającymi. Na szczęście, zawsze można sobie w duchu
odmówić uważania za kanon to, co pokazują Fantastyczne Zwierzęta.