Gdy podejmowałam decyzję, że połączę te dwa filmy ze sobą, nie przewidziałam,
że oba będą miały wątek słodkiego pieska. Nie przewidziałam także tego, że (w
przypadku obu) przez pierwszą połowę człowiek się strasznie nudzi, a w drugiej
myśli sobie: gdyby tak było od początku, byłby to może nie dobry, ale całkiem
średni film świąteczny.
Co w przypadku filmów świątecznych naprawdę stawiałoby je
wysoko.
Ale ponieważ pierwsza połowa jest niesłychanie nudna, żaden nie
zasłużył na bycie średnim.
I równocześnie – ich oryginalne tytuły są o niebo lepsze, od
tłumaczeń polskich.
Całuśnych świąt (Merry Kissmas)
Trzeba przyznać, że w tym przypadku tłumacz może nie miał za
dużego wyjścia (gra słów praktycznie jest nieprzetłumaczalna), ale też na
szczęście nie odpłynął gdzieś daleko. Choć ciągle, pomimo że film mnie
wynudził, angielski tytuł bardzo mi się podoba.
Szybkie wprowadzenie fabularne. Nasza główna bohaterka Kayla (Karissa Lee Staples) lada moment ma wyjść za mąż za rozkapryszonego
reżysera baletowego Carltona (David O'Donnell). Jednak, im więcej
czasu mija, a magia pierwszego zauroczenia znika, tym bardziej zauważa, że Carlton
traktuje ją bardziej jak swoją managerkę (którą równocześnie jest), niż
narzeczoną. I pełna tych wątpliwości trafia na przystojnego, młodego kucharza Dustina (Brant Daugherty), który zajmuje się cateringiem na jej przyjęciu
zaręczynowym. Czy muszę dodawać, że Carlton ma zamiar to przyjęcie wykorzystać
do promocji swojej najnowszej sztuki?
Gdzie w tym wszystkim pies, zapytacie? Film wykorzystuje motyw
wsparcia schroniska, w które zaangażowana jest kuzynka Dustina. Namawia równocześnie
i Dustina, i Kaylę, żeby jej pomogli. Oczywiście mamy zabawę ze szczeniakami, a
nawet adopcję psiaka przez Dustina (co w sumie jest fajne, każda promocja
adopcji zwierząt jest dobra).
Niestety, pierwsza połowa filmu, a nawet wręcz piesza godzina,
są niezwykle nurzące. Oglądamy kaprysy Carltona, i patrzenie się na siebie
Dustina i Kayly. Dopiero ostatnie półgodziny wnosi powiew lekkiej magii, gdy
nasza dwójka w końcu zaczyna się dobrze bawić, film sugeruje, że Carlton ma za
uszami więcej, niż tylko nieszanowanie narzeczonej. Gdyby nie obowiązek
recenzji, nie wiem, czy dotrwałabym, żeby to zobaczyć.
Nie można jedna zaprzeczyć, że w pewien sposób (mierny, ale
zawsze) Merry Kissmas ma na siebie pomysł i jest konsekwentny. Pierwsza konsekwencja, to winda w budynku
Dustina, o której krąży legenda. Co w windzie się wydarzy, może mieć wpływ
na całe życie. I scenarzyści zadbali, by winda miała znaczenie aż do finałowej
sceny, co jest na plus – jak bardzo nie byłoby to infantylne, wiele filmów
zapomina o początkowych założeniach.
Druga konsekwencja, to Dziadek
do Orzechów. Przewija się on przez cały film, od tego, że Carlton wystawia
sztukę Dziadka, po Kaylę – wielką fankę wszystkiego co się z tym łączy i
kolekcjonuje figurki Dziadka do orzechów, aż po jej nowy projekt, który wiąże
się z twórcą jednej z figurek Dziadka.
Trzecia konsekwencja
to taka, że wszyscy umawiają się na lunche i inne spotkania w kawiarni, po to,
by nawet niczego nie zamówić i zamienić dwa zdania. To nie jest po prostu praca
kamery i kwestia montażu – dosłownie przychodzą, witają się i wychodzą.
Nie jestem wstanie tego nie docenić, bo z reguły filmy
świąteczne zapominają nawet o temacie świąt, a co dopiero mają jakieś swoje
motywy przewodnie poza romansem. Ale czy w tym filmie były święta? Niby się
przewijały, jednak wcale nie były na pierwszym planie i można byłoby (przy
niewielkich modyfikacjach scenariuszowych) zmienić porę roku. Tym bardziej, że Całuśne
Święta nie mają w sobie ani grama śniegu.
Na koniec – Merry Kissmas ma najgorszą ekspozycję postaci na
świecie. Powinno się go puszczać, jako przykład, jak nie przedstawiać bohaterów.
Reżyser chyba bardzo się bał, że nie zrozumiemy skomplikowanych relacji, więc Kayla na dzień dobry mówi „jestem twoją
narzeczoną i managerką”, jakby samo planowanie ślubu oraz załatwianie wywiadów dla
Carlona nie było wystarczającą sugestią. Podobnie w pierwszej scenie z Dustinem
i jego kuzynką, już na wstępie serwują nam w dialogu koligacje rodzinne. Jakby
nie mogło to wypłynąć później, w naturalny sposób. Jak choćby w momencie, gdy
Kayla dowiaduje się, kogo osoba organizująca jej imprezę przedślubną wynajęła
do cateringu.
Ale nie, walą nam tym prosto w twarz.
Święta pod psem (A Dogwalker's Christmas Tale)
Tutaj niestety tłumacz się nie popisał. Angielski tytuł, sugerujący
romantyczną baśń o zwykłych wyprowadzaczach (?) psów, jest zdecydowanie
bardziej uroczy i zachęcający.
Początek filmu znów nudny i nijaki. Nasza główna bohaterka Lucy (Lexi Giovagnoli) pochodzi z bardzo zamożnej rodziny i choć jest
zła, że nikt nie dostrzega w niej głębi,
to przez znaczą część filmu nie umiałam o niej myśleć inaczej, niż pusta lala. I strasznie tego nie lubię,
ale film za nic nie umiał pokazać nic więcej, poza tym, że dziewczyna wydaje
wszystkie pieniądze na najdroższe prezenty, a jej największą tragedią jest to, iż
dodarła do limitu na karcie i nie może kupić sobie wisiorka. Rodzice chyba
wiedzieli co robią, nakładając jej ten limit.
Oczywiście, do rodziców nie idzie się dodzwonić, więc nasza
bohaterka wraca na święta do domu (co jest zastanawiające, bo mieszka na
mieszkaniu studenckim, wraca do swojego miasteczka, a potem spotyka w nim wszystkich,
o których wiemy, że z nią studiują. Wszyscy poszli na tą samą uczelnię?
Uczelnia jest w tym samym mieście? Nikt tego nie tłumaczy – ale Lucy pakuje się
do domu, jakby miała jednak trochę do przejechania).
W domu okazuje się, że rodzice pojechali na święta do Afryki,
pomagać ubogim, więc zostaje ona sama z bratem, a karta dalej pusta. I chcąc
nie chcąc, Lucy podejmuje się ciężkiej pracy, którą jest wyprowadzanie jednego
psa zaprzyjaźnionej, bardzo bogatej sąsiadki. Wypłata, jaką dostaje za tę pracę
jest taka, że nie wiem, czy ktokolwiek z nas zarobił na czymkolwiek taką sumę
przez miesiąc, jak ona przez tydzień, spacerując z psem. Uwielbiam filmowe fantazje finansowe.
Tym samym Lucy trafia do parku dla psów, gdzie poznaje młodego przyszłego
weterynarza Deana (Jonathan Bennett), z którym oczywiście na początku średnio się dogaduje. Ale nie jest to
niedogadywanie się na zasadzie kłótni, ale raczej jego dziwnego poczucia humoru
i zakochania w psach, a jej „muszę tego psa wyprowadzać, a ty mnie nie bawisz”.
Szybko okazuje się, że park dla psów ma być zamknięty w wigilię, a na jego
miejsce powstanie SPA.
Jaki mam problem z tym
filmem? Prosty. Jedyną ciekawą postacią,
jaką można polubić jest Dean, który dosłownie ciągnie ten film. Lucy do
samego końca jest boleśnie nijaka, pozostali bohaterowi kręcą się gdzieś w tle,
a nawet wątkowi ratowania parku brakuje
jakiegoś większego dramatyzmu, czy napięcia. A powinno gdzieś być, bo w
pierwszej chwili Lucy bardzo chce, by to SPA powstało.
Dean jest osobą ciekawą,
bo mimo wszystko zarysowano wokół niego jakieś relacje z innymi osobami, które
ciągną się od dawna i nie są tłumaczone – ale widać, że są. Lucy nie ma żadnych
relacji z nikim, nawet z przyjaciółkami, czy własnym bratem. Za to ma
niesamowicie irytującą manię zrywania się z łóżka z okrzykiem „jeszcze 4 dni do
świąt! Jeszcze 3 dni do świąt!” itd. A największy dramat to ten, że ktoś śmie
nie czuć świątecznej magii.
Ach, zapomniałabym! W Świętach pod Psem, jest scena iście wyjęta
z Dalmatyńczyków. Pamiętacie to słynne owinięcie smyczami właścicieli,
którzy tracą równowagę i wywracają się na siebie? Tu jest tak samo. Z tą
różnicą, że za nic nie pokazano, by psy jakkolwiek ich oplotły, nie ma nawet
pół ujęcia. Wręcz jest to przedstawione tak nieprawdopodobnie (jeden pies po
prostu poszedł na trawę, lokalizacja drugiego była, jak grzecznie stał na
chodniku), że innej opcji nie ma, jak potknięcie się o własne nogi. Albo kable
kamery.
Chciałabym powiedzieć, że
filmy te są urocze, super świąteczne i w przyszłym roku macie je oglądać. Ale
nie powiem. Nie są tragicznie złe, ale równocześnie zdecydowanie poniżej średniej
i przez długi czas niesamowicie nudne.