Sezon na filmy świąteczne zakończymy seansem dwóch, nawiązujących
do poprawienia relacji rodzinnych. Z tym, że jeden robi to dobrze – choć nie
bez wad – a drugi… no cóż. Miał chęci.
I'll Be Home for Christmas (2016)
Nie będę ukrywać, gdy
usłyszałam pierwsze dźwięki rozpoczynającej film piosenki i zobaczyłam czcionkę,
jaką napisany był tytuł i nazwiska aktorów, w pierwszym odruchu nacisnęłam stop.
I bardzo się zastanawiałam, czy dam radę obejrzeć to na trzeźwo. Uznałam
jednak, ze dla Was muszę dać radę – a to przecież przedostatni film świąteczny
na ten rok.
Przewinęłam więc wstęp,
aż do dialogów i postanowiłam spróbować.
I nie żałuję. Nie jest to
może film świąteczny, który będę polecać każdemu, ale jest… ciepły, kilka razy
się szeroko uśmiechnęłam, a bohaterów da się lubić. Gra aktorska bywa różna,
ale bez szczególnego cierpienia.
Film kręci się wokół
rodziny: samotnej matki Jackie, jej córeczki Gracie oraz dziadka dziewczynki,
Jacka. Jack po śmierci swojej żony i odejściu na emeryturę, wyjechał w podróż
kamperem – było to marzenie jego i matki Jackie.
Nasza główna bohaterka
nie widziała swojego ojca przez trzy lata, a Gracie nawet nie do końca kojarzy
dziadka. W dodatku, Jackie nigdy nie była z tatą szczególnie związana, gdyż
jako policjant, nie spędzał dużo czas w domu, brał zmiany nawet we święta i ma
mu to bardzo za złe – całe dzieciństwo odczuwała jego brak. A gdy zabrakło mamy,
Jackie została sama, z ojcem jeżdżącym nie wiadomo gdzie.
Nic dziwnego, że ma
bardzo mieszane uczucia i trudno się jej cieszyć na jego widok.
Film w dość naturalny
sposób pokazuje relacje pomiędzy tą dwójką. Piszę „w dość naturalny”, bo dało
się lepiej. Dokładnie, dało się nie wciskać w usta 7 czy 8letniej Grace
przemowy, rady i mądrości, jakie pasują do osiemdziesięcioletnich babć. A tak,
to ta mała jest najbardziej dojrzałą emocjonalnie, najlepiej wszystko
rozumiejącą postacią. I nie działa to najlepiej, a może wręcz totalnie
odrzucać, jeżeli ktoś ma uczulenie na „za mądre dzieci w fimach”.
Do rodzinnych dramatów, dorzucone
jest życie miłosne Jackie – jej obecny mężczyzna (standardowo „nieodpowiedni
dla niej samej, zły i mający coś na sumieniu”) oraz przystojny detektyw. I
trzeba przyznać, że o ile samo wygranie tego wątku jest do bólu sztampowe, to
detektyw jest uroczy i rozumiem, dlaczego główna bohaterka zwróciła na niego
uwagę.
Film ma więc dużo uroczych
scen i równie wiele mało prawdopodobnych dialogów Gracie, ale mimo to, finalnie
i tak wychodzi na plus. Przynajmniej niesie ze sobą ducha świąt, nie wywołuje
cierpienia widza, a na końcu ma
przewidywalną, ale wzruszającą scenkę.
Święta z moim skarbem (Miss me this Christmas)
Czy wy też
widzicie ten polski tytuł?! DLACZEGO?
Jeżeli myślałam, że zakończę całość jakimś przyjemnym filmem,
to nie mogłam być bardziej naiwna. Ujmę to tak: gdy Michał zobaczył moją minę
podczas oglądania, powiedział tylko: „Widzę, że cierpisz”.
I może to powinno posłużyć za całą recenzję?
Film opowiada o małżeństwie bogatego producenta muzycznego Franklina
oraz byłej piosenkarce, a obecnie bardziej graficzce Reginie (chyba zajmuje się
projektowaniem wzorów na płyty…?), którzy podejmują decyzje o rozwodzie.
Decyzja ta oparta jest w sumie o jedną kłótnię, podczas której Regina nagle decyduje,
że chce odejść.
Film niby próbuje zasugerować, że się od siebie oddalali od
dłuższego czasu, ale przyznam, że było to strasznie mało wiarygodne. W każdym
razie, decyzja zapada, papiery podpisane i rozwód ma wejść w życie w ciągu 30
dni – dokładnie w święta.
W święta, które Regina uwielbia i w święta, w które sześć lat
temu z Franklinem wzięła ślub. Cóż za miażdżąca i przemyślna symbolika.
Fabuła ma nas poprowadzić do szczęśliwego happy endu, podczas
którego oboje rozumieją, że nie mogą bez siebie żyć. I byłby to naprawdę doby
pomysł (pokazujący, że dobrze najpierw spróbować nad związkiem popracować),
gdyby nie to, że przez 30 dni nasza para ze sobą praktycznie nie rozmawia. A
ich rozmowy, jeżeli już są, sprowadzają się do wpadania na siebie w przeciwnych
sytuacjach, jasno sugerujących, że druga połówka już sobie kogoś znalazła.
Tak bardzo sugerujących, że (uwaga, spoiler, ale naprawdę, ten
film jest tak zły, że go przeczytajcie i nie oglądajcie tego czegoś), Regina
przyjmuje oświadczyny faceta, którego zna trzy tygodnie. Jeszcze nawet zanim
sam rozwód wejdzie w życie. A zgadza się tylko dlatego, że jej prawie były mąż patrzy.
Franklin zresztą też jest nie lepszy, bo z kolei pozwala się do
siebie kleić napalonej piosenkarce, której płytę właśnie wydaje. I to tak
bardzo napalonej, że laska bez skrępowania rzuca się na niego w jego gabinecie.
I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby gabinet nie był przeszklony.
Scenarzysta bardzo szybko zapomniał, że to ona odeszła od Franklina,
a nie została porzucona. I to odeszła w oparciu o brak jakichkolwiek dowodów o
jego winie. Ale bardzo szybko Regina zaczyna się zachowywać, jakby to on
zdecydował się na rozwód, a ona została biedna, sama i porzucona.
Aktorstwo jest momentami tak złe, że wióry trzeba strzepywać ze
stolika, a scenariusz nie tyle nie został napisany, co składał się z losowo
dobranych żartów i gagów. Przy czym „żarty” to określenie bardzo na wyrost.
Nasza dwójka schodzi się w finalnie na podstawie, trudno
powiedzieć czego. Bo ona jest zaręczona do ostatniej chwili, a on prawie do
końca ma na ramieniu uwieszoną piosenkarkę. Żadne z nich nie porozmawiało o
niczym sensownym, aż do ostatniej sceny, gdzie dosłownie całość zamyka się w
trzech zdaniach.
Postaci w tle zarysowane są z kolei okropnymi, grubymi i
kanciastymi kreskami. Najlepsza przyjaciółka Reginy, Trish, jest wielką CEO i
prowadzi firmę odziedziczoną po zmarłym ojcu. Majątek i firmę jednak chyba szybko
trafi, bo jedyne sytuacje w jakich ją widzimy, to: rozdawanie na prawo i lewo
drogich prezentów, mieszkanie w drogim apartamencie oraz chlanie na umór. Nie
picie, a chlanie. I spanie z kim popadnie, niezależnie od płci i ilości osób w łóżku.
Z tego, co się zdążyłam zorientować, to im wyższe stanowisko, tym często
mniejsza ilość czasu. A Trish mówi i myśli tylko i wyłącznie o imprezach.
Chwilowy wybranek serca, Ulysses, z kolei jest typowym
stereotypowym geekiem. Milioner, który wynalazł coś przełomowego, nieśmiały w
kontaktach z kobietami. I tak sztucznie i źle zagrany, że bolała mnie z nim każda
scena. Plus ślepy, bo Regina ciągle gada o prawie byłym mężu. Ach, najcudowniejszym
momentem ich związku była rozmowa zaraz po zaręczynach. Spotykając się od
trzech tygodni, nie wiedział, że Regina ma braci, czy jest uczulona na owoce
morza, więc je jej zaserwował. Naprawdę, świetny pomysł z tymi zaręczynami.
Odkryłam w dodatku, że jest jeszcze film, w którym o prawda
Regina i Franklin chyba nie występują, za to dzieje się z bohaterami pobocznymi
dokładnie w penthousie, w którym rozgrywa się akcja Miss me this christmas. I
chyba to też jest film świąteczny… ale o tym, przekonamy się za rok (jak się
odważę).