I choose violence, czyli 4 i 5 odcinek Gry o Tron


Już za kilka godzin finał. Zanim dowiemy się, jak wszystko się skończyło, będę narzekać. I nie tyle na to, jak kończą nasi bohaterowie (choć za dwa wątki jestem strasznie zła, ale o tym później), a na to, jak leniwie jest to wszystko napisane. Tym bardziej, gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę, jak wielką pracę wykonali wszyscy na planie, wraz z dosłownym wybudowanemu Królewskiej Przystani i obróceniem jej w popiół.


Najpierw pozytywy

Ale może zacznę od pozytywów (i na pozytywach wpis też spróbuję skończyć). Podoba mi się pierwsza połowa odcinka czwartego. Żegnanie zmarłych i uczta, gdzie bohaterowie świętują zwycięstwo. To jest ta Gra o Tron, jaką kocham.

Ubawiłam się także niezmiernie na nieporadności podrywu Jaimego. To jak udaje, że mu gorąco i stara się nieporadnie rozebrać – myślałby ktoś, że Lannister powinien mieć bardziej wyszukane metody. To tylko pokazywało, jak zależy mu na Brienne i jak stresuje go wykonanie kroku „dalej”. Znęcać się nad pozostałą częścią tego wątku będę później.

Zachwycona jestem przedstawieniem, że Dany na uczcie jest tak naprawdę sama. Jak widzi, że każdy ma z kim pogadać, cieszyć się, świętować. Jak Tyrion siedzi razem z bratem i znajomymi. Jak Dzicy wychwalają dzielność Jona. Wraz z krzykiem Tormunda: na smoku siada tylko szaleniec lub król! 

Dany jest sama. Czuje się jej izolację i jej zrozumienie, że nigdy nie będzie przez lud Westeros tak bardzo kochana. A przecież przed chwilą straciła osobę, która kochała ją nad życie. I okazuje się, że Jorah był w jej życiu ważniejszy, niż kiedykolwiek chciałaby przyznać.

Jestem również niezmiernie zachwycona efektami specjalnymi i zdjęciami. To wszystko naprawdę wygląda pięknie. Więc nawet gdy nie ma sensu, jest na co popatrzeć.


Nie mogę też pominąć gry aktorskiej. Wszyscy, którzy narzekali, że Emilia grać nie umie, muszą swoje słowa odszczekać. Nawet jeżeli jej bohaterka robi rzeczy bezsensowne, Emilia doskonale ilustruje to zmianami na twarzy. Jestem zachwycona.

Pozytywnie zaskoczył mnie także Jacob Anderson (Szary Robak). W momencie śmierci Missandei piękne pokazał rozpacz, bezsilność i wściekłość.

A cały odcinek piąty należy tak naprawdę do Petera Dinklage. Pokazanie nadziei, niedowierzania, trwogi i głębokiego rozczarowania było fenomenalne w jego wykonaniu. To dzięki jego grze, tak intensywnie czekałam na usłyszenie dźwięku dzwonów.

I to… na razie tyle z moich zachwytów.


Drodzy scenarzyści, DLACZEGO?

Nie będę zachowywać szczególnej kolejności. Ani komentować obu odcinków osobno, bo wydaje mi się to niepotrzebne – wiemy, co się stało. A skomentowanie tych odcinków razem, pokazuje tylko, jak wielkie są dziury fabularne.

Zacznijmy od smoków. I ja nie należę do grona osób narzekających, że smoka zabiły trzy strzały ze skorpiona. Nie. Już w siódmym sezonie jedna trafna strzała, którą wystrzelił Bronn, potrafiła na tyle smoka uszkodzić, że posadziła go podczas walki na ziemi. Więc, czy większy skorpion na statku może trzema celnymi strzałami smoka zabić?

Może.

Problem robi się wtedy, gdy od siódmego sezonu budujemy zagrożenie, jakim są skorpiony dla smoków. W sezonie ósmym zabijamy w ten sposób smoka. Tylko po to, by za chwilę pokazać, jak inny smok robi uniki niczym z Matrixa i omija wszystkie strzały wystrzelone przez całe wojsko na murach i na morzu.


To się nazywa leniwe pisarstwo. Bo wiecie, co wystarczyłoby napisać? Dwie małe sceny, gdzie strzały ranią Drogona. Nie jakoś poważnie. Jedna może uszkodzić mu łapę, druga drasnąć bok. Trzeba pokazać, że one są dla niego zagrożeniem. Nie tylko sprawia to, że istnieje ciągłość fabularna, ale trzyma też nas, widzów w napięciu. Bo to Gra o Tron. Smok nie musi przeżyć do końca.

Tymczasem dostajemy pięć minut, podczas których Danka radzi sobie ze wszystkimi bez problemu.
Nie do końca pasuje mi również rozwiązanie, w którym Cersei spokojnie wysłuchuje Tyriona na murze. Ja wiem, że to są negocjacje i w teorii powinny przebiegać pokojowo, ale na litość Bloga, to Cersei. Jej rozsądne zachowanie skończyło się kilka sezonów temu. Z całą moją miłością do Tyriona, powinien skończyć przeszyty tuzinem strzał.

Inna sprawa, że mam poważne podejrzenia, że ona Tyriona nie słyszała. Mur wysoki, Tyrion mały, a i jakoś głosu szczególnie nie podnosił. No, chyba że mają tam wybitną akustykę.


Czas na pierwszy wątek, którego nienawidzę. To, jak rozwiązała się sytuacja pomiędzy Brienne a Jaimem. Nie cierpię go, bo z jednej strony, Jaime przeczy wszystkiemu, co zrobił. Wychodził z Cersei z tego samego miejsca, ale każde zawędrowało gdzie indziej. Jeszcze kupiłabym go, gdyby został jakoś delikatnie nakreślony – gdyby była choć mała scena, gdzie Jaime mówi Tyrionowi, że myśli o tym, by Cersei ratować. Ma w końcu jego dziecko. Ale nie. Po co.

Jaime nie tylko ot tak zmienia swój charakter, budowany przez ostatnie 7 sezonów, ale sprowadza wątek Brienne do okropnego miejsca.

Widzicie, serial i książka w przypadku Brienne zaznacza dwie rzeczy. Nie może być rycerzem, bo jest kobietą. I jest dziewicą, bo nikt jej nie chce. Wątek Wielkiej Kobiety nie kończy się jednak na pasowaniu na rycerza (i może jakąś honorową śmiercią w walce?), a kończy się na jej rozdziewiczeniu i porzucenia przez mężczyznę, którego pokochała.

Jeżeli finałowy odcinek niczego do jej historii nie doda (a nie umiem sobie wyobrazić, co można by jeszcze z nią zrobić), to cała historia Brienne sprowadza się do znalezienia rycerza, który zechce ją rozdziewiczyć. To jest jej finałowa scena. Jej przeznaczenie. Gdy o tym myślę, wiele niecenzuralnych słów ciśnie mi się na usta.

Bo jeżeli Brienne utożsamiała coś, to było to niedopasowanie się do społeczeństwa i próba życia na własnych zasadach. I jej finał całkowicie to rujnuje.


I może czas na drugi wątek, którego nie cierpię. Jaime i Cersei. Jak pisałam wyżej, cała historia Jaimego prowadziła do tego, by od Cersei się odsunąć. A nie dość, że bezsensownie do niej wraca, gadając jakieś kretyńskie rzeczy do Brienne, to jeszcze walczy o Cersei z Euronem.

Znowu zawodzi całe prowadzenie historii. I w tym miejscu porzućmy wątek Jaimego. A skoncentrujmy są na samej Cersei. Była budowana przez lata na tę najgorszą królową, zagrożenie, które trzeba zwalczyć. I umiera, bo sufit spada jej na głowę. Tak się nie robi. Tak się nie prowadzi historii.

Cersei powinna była zabić Arya, Jon albo skończyć tragicznie w smoczych płomieniach. Dlaczego? Bo my czekaliśmy na jej śmierć. Tak samo, jak czekaliśmy na śmierć Joffreya. Ona swoją śmiercią miała zapłacić za to, co zrobiła bohaterom, którym przez lata kibicowaliśmy.

Nie zapłaciła. Cały wątek rywalizacji pomiędzy Starkami a Lannisterami został zasypany gruzami.

Wszystkie krzywdy, jakie Starkowie ponieśli, zostały zasypane gruzami.

To jest zwykłe leniwe pisarstwo, nastawione na „nie możecie się domyślić, jak to wszystko się skończy”. Tyle że to nie jest kwestia, by skończyło się, tak jak chcemy. A o to, by rozpoczęte wątki zostały zamknięte. Już naprawdę lepiej by było, żeby Jaime wyprowadził Cersei i odpłynęli na łódce w siną dal.

To by przynajmniej pasowało do jej umiejętności zachowania życia.


Wszyscy czekaliśmy również na Cleganebowl. I nie mam na ten temat za dużo do powiedzenia. No odbył się. Był ładnie nakręcony. Dał nam przekomiczną scenę uciekającej Cersei. I… tyle.

Nie odebrałam go emocjonalnie, nie siedziałam na skraju krzesła. Myślę, że fakt, iż Góra stał się bardziej chodzącym zombie niż realnym przeciwnikiem, którego można zabić, sprawił, że nie potrafiłam się w to wszystko wczuć. Zakończenie walki w ogniu było ładną klamrą i warto o niej pamiętać, bo był to chyba jedyny naprawdę poprawnie zamknięty wątek w tym sezonie. Sandor żył po to, by zemścić się na bracie, nawet kosztem własnego życia. Dobrze, że choć o tym scenarzyści pamiętali.


Szaleństwo Daenerys

Mam z tym duży problem, ale nie dlatego, że mam coś przeciwko kierunkowi, w jakim to poszło. Dany nigdy nie była łaskawą władczynią, choć zarówno ona, jak i my, chcieliśmy ją taką widzieć. Ale nie była też władczynią, która paliła bezbronnych ludzi.

Dlatego systematyczne palenie miasta – bo ono nie było szalone, ono było systematyczne, ulica po ulicy, mi strasznie nie leży. Już pomijając tempo, w jakim oszalała, można było to rozegrać trochę inaczej. Bo jak tłumaczą sami scenarzyści, Dany patrząc na Czerwoną Twierdzę, poczuła pustkę. Niby dostała to, co chciała, ale nie było w tym ani trochę satysfakcji. I patrząc na Czerwoną Twierdzę, poczuła wściekłość, za wszystkie krzywdy, jakie jej rodzina tam doznała.

I wiecie co – podoba mi się ta argumentacja. Do momentu, w którym Dany nie leci do Czerwonej Twierdzy, a pali otaczające ją miasto. Powtórzę, systematycznie, ulica po ulicy. Zupełnie inaczej wszystko by wyglądało, gdyby najpierw poleciała do Czerwonej Twierdzy. Gdyby zaczęła palić najpierw ją. Gdyby twierdza runęła. I w szale niszczenia, Dany zaczęła palić miasto na oślep.

To nie jest duża zmiana. Pozwala zagrzebać Cersei w objęciach Jaimego (jeżeli naprawdę musiało się to tak skończyć), pozwala, by Cleganebowl odbyło się na zgliszczach i skończyło w ogniu. Jednak pokazałoby dużo lepiej, że Dany straciła nad sobą panowanie. Że nic nie może jej zatrzymać.
Że Varys miał rację i Tyrion popełnił ogromny błąd, wydając go na śmierć.

Zamiast tego, no cóż, dostaliśmy skrupulatnie przeprowadzoną rzeź, którą nazywamy szaleństwem – bo każda rzeź jest szaleństwem. Ale równocześnie, nie ma za tym żadnego uzasadnienia charakterologicznego Danki.


Miasto w płomieniach

Jeżeli miałabym wskazać jeszcze jedną rzecz, jaka mnie naprawdę urzekła, to pokazanie bezsensowności wojny. I tego, jak trudno jest zapanować nad żołnierzami. Zaraz po odcinku mówiłam, że choć część wojska powinno Jona posłuchać – teraz myślę, że w sumie niekonieczne. Agresja Dany i niszczenia miasta było pozwoleniem od samej królowej: róbcie, co chcecie.

A nasza własna historia pokazała niejednokrotnie, że zwycięskie wojsko często nie ma litości. I jak się straci nad nim panowanie, to nie idzie go odzyskać. Co ma też uzasadnienie w socjologii – gdy wszyscy coś robią, znika poczucie odpowiedzialności jednostki. Jak 20 osób bije jednego człowieka, znika u nich poczucie, że są osobiście odpowiedzialni za to, co się dzieje. Przecież nie byli w tym sami, inni też tak robili.


Czy chcemy, czy nie, jesteśmy zwierzętami stadnymi i robimy to, co robi reszta stada. Tak zbudowany jest nasz mózg. W większości sytuacji umiemy nad tym zapanować, jednak sytuacje skrajne, do których nikt nas nie może przygotować, potrafią wywołać właśnie takie reakcje.

Nikt więc Jona nie posłuchał. On sam, musząc się bronić w tym szale, zabija kilka osób. Ale przede wszystkim, nie wierzy w to, co widzi. Bo pomimo stania bezczynnie na środku ulicy, to on przewodzi wojsku, które morduje, grabi i gwałci. Z wyzwoliciela, stał się tyranem i złoczyńcą. A jeżeli ktoś ma sztywny kręgosłup moralny, to jest to Jon.

Jestem pod wrażeniem, jak pokazano bezsensowność wojny. Gdy kamera przeniosła się na ulice, najpierw po prostu pokazując bezimiennych ludzi, a później podążając tropem Aryi. Seriale i filmy rzadko to robią. Z reguły oglądamy, jak nasi bohaterowie toczą wielkie bitwy o wielkie sprawy, pokazujemy ich wojsko, ale cywile w tych opowieściach nie istnieją.


Tym razem było inaczej. Ten odcinek w dużym stopniu należał właśnie do cywili. Ci, którzy cudem uniknęli płomieni, byli gwałceni i mordowani. To nie nasze wojsko próbowało ich ratować, a wojsko Cersei Lannister.

Wybranie Aryi na główną bohaterkę ucieczki z miasta dało jeszcze jedną możliwość. Maisie Williams jest osóbką dość niską, nie ma nawet 160 cm. Dzięki temu większość statystów dookoła niej była wyższa. Kamera musiała być nisko, w tłumie, by móc pokazać twarz Maisie. Co pięknie potęgowało uczucie zamieszania, bezsilności i walki o życie.

Równocześnie, choć nie cierpię zakończenia wątku Cersei, ciągle liczę na udane zakończenie wątku Aryi. Odpuściła mszczenie się za okrucieństwa Cersei, by za chwilę zobaczyć jeszcze gorsze rzeczy. Bo jestem przekonana, że po tym, co zobaczyła, po tym, jak poznała okrucieństwo Dany, będzie próbowała ją zabić. Albo przekonywać Jona, by to zrobił. Cicho liczę, że po Nocnym Królu, to Dany będzie kolejną ofiarą Aryi.


Czego oczekuję w finale?

Zostało tylko kilka godzin. Jeżeli finał sezonu będzie słaby (a trochę nam to grozi), przeżyję. Widziałam w swoim życiu wiele słabych finałów, które nie sprawiły, że mniej kochałam serial. To, czego się boję, to tego, że finał Gry o Tron wprowadzi jakieś kosmiczne wątki, cudownie tłumaczące całość. Problem z tymi wątkami jest taki, że one się nigdy nie sprawdzają. Są pisane po to, by zaskoczyć widza, ale nigdy nie mają nic wspólnego z logiką.

Takie zakończenie dał nam Sherlock, który dosłownie nadpisał przez to wszystkie wcześniejsze wydarzenia. Sprawiając, że do serialu już nigdy nie wróciłam. Takie zakończenie zaserwowało nam How I Met Your Mother, gdy okazało się, że wcale nie chodzi o tytułową matkę.

I tego się boję.

Bo ze słabym zakończeniem mogę żyć. GoT dało mi wiele wspaniałych odcinków, bohaterów, których kocham, wiele zaskoczeń i masę emocji. Nijakie zakończenie mi tego nie odbierze.
Finał zmieniający wydźwięk wszystkich wcześniejszych sezonów zrobi to z łatwością.