Już za kilka godzin finał. Zanim dowiemy się, jak wszystko się
skończyło, będę narzekać. I nie tyle na to, jak kończą nasi bohaterowie (choć
za dwa wątki jestem strasznie zła, ale o tym później), a na to, jak leniwie
jest to wszystko napisane. Tym bardziej, gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę, jak wielką
pracę wykonali wszyscy na planie, wraz z dosłownym wybudowanemu Królewskiej
Przystani i obróceniem jej w popiół.
Najpierw pozytywy
Ale może zacznę od pozytywów (i na pozytywach wpis też spróbuję
skończyć). Podoba mi się pierwsza połowa odcinka czwartego. Żegnanie zmarłych i
uczta, gdzie bohaterowie świętują zwycięstwo. To jest ta Gra o Tron, jaką
kocham.
Ubawiłam się także niezmiernie na nieporadności podrywu
Jaimego. To jak udaje, że mu gorąco i stara się nieporadnie rozebrać – myślałby
ktoś, że Lannister powinien mieć bardziej wyszukane metody. To tylko
pokazywało, jak zależy mu na Brienne i jak stresuje go wykonanie kroku „dalej”.
Znęcać się nad pozostałą częścią tego
wątku będę później.
Zachwycona jestem przedstawieniem, że Dany na uczcie jest tak
naprawdę sama. Jak widzi, że każdy ma z kim pogadać, cieszyć się, świętować.
Jak Tyrion siedzi razem z bratem i znajomymi. Jak Dzicy wychwalają dzielność
Jona. Wraz z krzykiem Tormunda: na smoku
siada tylko szaleniec lub król!
Dany jest sama. Czuje się jej izolację i
jej zrozumienie, że nigdy nie będzie przez lud Westeros tak bardzo kochana. A
przecież przed chwilą straciła osobę, która kochała ją nad życie. I okazuje się,
że Jorah był w jej życiu ważniejszy, niż kiedykolwiek chciałaby przyznać.
Jestem również niezmiernie zachwycona efektami specjalnymi i
zdjęciami. To wszystko naprawdę wygląda pięknie. Więc nawet gdy nie ma sensu,
jest na co popatrzeć.
Nie mogę też pominąć gry aktorskiej. Wszyscy, którzy narzekali,
że Emilia grać nie umie, muszą swoje słowa odszczekać. Nawet jeżeli jej bohaterka
robi rzeczy bezsensowne, Emilia doskonale ilustruje to zmianami na twarzy. Jestem
zachwycona.
Pozytywnie zaskoczył mnie także Jacob Anderson (Szary Robak). W
momencie śmierci Missandei piękne pokazał rozpacz, bezsilność i wściekłość.
A cały odcinek piąty należy tak naprawdę do Petera Dinklage. Pokazanie
nadziei, niedowierzania, trwogi i głębokiego rozczarowania było fenomenalne w
jego wykonaniu. To dzięki jego grze, tak intensywnie czekałam na usłyszenie dźwięku
dzwonów.
I to… na razie tyle z moich zachwytów.
Drodzy scenarzyści, DLACZEGO?
Nie będę zachowywać szczególnej kolejności. Ani komentować obu
odcinków osobno, bo wydaje mi się to niepotrzebne – wiemy, co się stało. A
skomentowanie tych odcinków razem, pokazuje tylko, jak wielkie są dziury
fabularne.
Zacznijmy od smoków.
I ja nie należę do grona osób narzekających, że smoka zabiły trzy strzały ze skorpiona.
Nie. Już w siódmym sezonie jedna trafna strzała,
którą wystrzelił Bronn, potrafiła na tyle smoka uszkodzić, że posadziła go
podczas walki na ziemi. Więc, czy większy skorpion na statku może trzema celnymi
strzałami smoka zabić?
Może.
Problem robi się wtedy, gdy od siódmego sezonu budujemy zagrożenie,
jakim są skorpiony dla smoków. W sezonie ósmym zabijamy w ten sposób smoka.
Tylko po to, by za chwilę pokazać, jak inny smok robi uniki niczym z Matrixa i
omija wszystkie strzały wystrzelone przez całe wojsko na murach i na morzu.
To się nazywa leniwe
pisarstwo. Bo wiecie, co wystarczyłoby napisać? Dwie małe sceny, gdzie strzały
ranią Drogona. Nie jakoś poważnie. Jedna może uszkodzić mu łapę, druga drasnąć
bok. Trzeba pokazać, że one są dla niego zagrożeniem. Nie tylko sprawia to, że istnieje
ciągłość fabularna, ale trzyma też nas, widzów w napięciu. Bo to Gra o Tron. Smok
nie musi przeżyć do końca.
Tymczasem dostajemy pięć minut, podczas których Danka radzi
sobie ze wszystkimi bez problemu.
Nie do końca pasuje mi również rozwiązanie, w którym Cersei
spokojnie wysłuchuje Tyriona na murze. Ja wiem, że to są negocjacje i w teorii
powinny przebiegać pokojowo, ale na litość Bloga, to Cersei. Jej rozsądne
zachowanie skończyło się kilka sezonów temu. Z całą moją miłością do Tyriona,
powinien skończyć przeszyty tuzinem strzał.
Inna sprawa, że mam poważne podejrzenia, że ona Tyriona nie
słyszała. Mur wysoki, Tyrion mały, a i jakoś głosu szczególnie nie podnosił. No,
chyba że mają tam wybitną akustykę.
Czas na pierwszy wątek,
którego nienawidzę. To, jak rozwiązała się sytuacja pomiędzy Brienne a Jaimem.
Nie cierpię go, bo z jednej strony, Jaime przeczy wszystkiemu, co zrobił.
Wychodził z Cersei z tego samego miejsca, ale każde zawędrowało gdzie indziej.
Jeszcze kupiłabym go, gdyby został jakoś delikatnie nakreślony – gdyby była
choć mała scena, gdzie Jaime mówi Tyrionowi, że myśli o tym, by Cersei ratować.
Ma w końcu jego dziecko. Ale nie. Po co.
Jaime nie tylko ot tak zmienia swój charakter, budowany przez
ostatnie 7 sezonów, ale sprowadza wątek Brienne do okropnego miejsca.
Widzicie, serial i książka w przypadku Brienne zaznacza dwie
rzeczy. Nie może być rycerzem, bo jest kobietą. I jest dziewicą, bo nikt jej
nie chce. Wątek Wielkiej Kobiety nie kończy się jednak na pasowaniu na rycerza
(i może jakąś honorową śmiercią w walce?), a kończy się na jej rozdziewiczeniu
i porzucenia przez mężczyznę, którego pokochała.
Jeżeli finałowy odcinek niczego do jej historii nie doda (a nie
umiem sobie wyobrazić, co można by jeszcze z nią zrobić), to cała historia Brienne sprowadza się do
znalezienia rycerza, który zechce ją rozdziewiczyć. To jest jej finałowa scena.
Jej przeznaczenie. Gdy o tym myślę, wiele niecenzuralnych słów ciśnie mi
się na usta.
Bo jeżeli Brienne utożsamiała coś, to było to niedopasowanie
się do społeczeństwa i próba życia na własnych zasadach. I jej finał całkowicie
to rujnuje.
I może czas na drugi
wątek, którego nie cierpię. Jaime i Cersei. Jak pisałam wyżej, cała
historia Jaimego prowadziła do tego, by od Cersei się odsunąć. A nie dość, że
bezsensownie do niej wraca, gadając jakieś kretyńskie rzeczy do Brienne, to
jeszcze walczy o Cersei z Euronem.
Znowu zawodzi całe prowadzenie historii. I w tym miejscu
porzućmy wątek Jaimego. A skoncentrujmy są na samej Cersei. Była budowana przez
lata na tę najgorszą królową, zagrożenie, które trzeba zwalczyć. I umiera, bo sufit
spada jej na głowę. Tak się nie robi. Tak się nie prowadzi historii.
Cersei powinna była zabić Arya, Jon albo skończyć tragicznie w
smoczych płomieniach. Dlaczego? Bo my czekaliśmy na jej śmierć. Tak samo, jak czekaliśmy
na śmierć Joffreya. Ona swoją śmiercią miała zapłacić za to, co zrobiła
bohaterom, którym przez lata kibicowaliśmy.
Nie zapłaciła. Cały
wątek rywalizacji pomiędzy Starkami a Lannisterami został zasypany gruzami.
Wszystkie krzywdy, jakie
Starkowie ponieśli, zostały zasypane gruzami.
To jest zwykłe leniwe pisarstwo, nastawione na „nie możecie się
domyślić, jak to wszystko się skończy”. Tyle że to nie jest kwestia, by
skończyło się, tak jak chcemy. A o to, by rozpoczęte wątki zostały zamknięte.
Już naprawdę lepiej by było, żeby Jaime wyprowadził Cersei i odpłynęli na łódce
w siną dal.
To by przynajmniej pasowało do jej umiejętności zachowania
życia.
Wszyscy czekaliśmy również na Cleganebowl. I nie mam na ten temat za dużo do powiedzenia. No
odbył się. Był ładnie nakręcony. Dał nam przekomiczną scenę uciekającej Cersei.
I… tyle.
Nie odebrałam go emocjonalnie, nie siedziałam na skraju krzesła.
Myślę, że fakt, iż Góra stał się bardziej chodzącym zombie niż realnym przeciwnikiem,
którego można zabić, sprawił, że nie potrafiłam się w to wszystko wczuć. Zakończenie
walki w ogniu było ładną klamrą i warto o niej pamiętać, bo był to chyba jedyny
naprawdę poprawnie zamknięty wątek w tym sezonie. Sandor żył po to, by zemścić
się na bracie, nawet kosztem własnego życia. Dobrze, że choć o tym scenarzyści
pamiętali.
Szaleństwo Daenerys
Mam z tym duży problem, ale nie
dlatego, że mam coś przeciwko kierunkowi, w jakim to poszło. Dany nigdy nie
była łaskawą władczynią, choć zarówno ona, jak i my, chcieliśmy ją taką
widzieć. Ale nie była też władczynią, która paliła bezbronnych ludzi.
Dlatego systematyczne palenie
miasta – bo ono nie było szalone, ono było systematyczne, ulica po ulicy, mi
strasznie nie leży. Już pomijając tempo, w jakim oszalała, można było to rozegrać trochę inaczej. Bo jak tłumaczą
sami scenarzyści, Dany patrząc na Czerwoną Twierdzę, poczuła pustkę. Niby
dostała to, co chciała, ale nie było w tym ani trochę satysfakcji. I patrząc na
Czerwoną Twierdzę, poczuła wściekłość, za wszystkie krzywdy, jakie jej rodzina
tam doznała.
I wiecie co – podoba mi się ta argumentacja. Do momentu, w którym
Dany nie leci do Czerwonej Twierdzy, a pali otaczające ją miasto. Powtórzę, systematycznie, ulica po ulicy. Zupełnie
inaczej wszystko by wyglądało, gdyby najpierw poleciała do Czerwonej Twierdzy. Gdyby
zaczęła palić najpierw ją. Gdyby twierdza runęła. I w szale niszczenia, Dany zaczęła
palić miasto na oślep.
To nie jest duża zmiana. Pozwala
zagrzebać Cersei w objęciach Jaimego (jeżeli
naprawdę musiało się to tak skończyć), pozwala, by Cleganebowl odbyło się
na zgliszczach i skończyło w ogniu. Jednak pokazałoby dużo lepiej, że Dany
straciła nad sobą panowanie. Że nic nie może jej zatrzymać.
Że Varys miał rację i Tyrion
popełnił ogromny błąd, wydając go na śmierć.
Zamiast tego, no cóż, dostaliśmy
skrupulatnie przeprowadzoną rzeź, którą nazywamy szaleństwem – bo każda rzeź
jest szaleństwem. Ale równocześnie, nie ma za tym żadnego uzasadnienia charakterologicznego
Danki.
Miasto w płomieniach
Jeżeli miałabym wskazać jeszcze
jedną rzecz, jaka mnie naprawdę urzekła, to pokazanie bezsensowności wojny. I
tego, jak trudno jest zapanować nad żołnierzami. Zaraz po odcinku mówiłam,
że choć część wojska powinno Jona posłuchać – teraz myślę, że w sumie
niekonieczne. Agresja Dany i niszczenia miasta było pozwoleniem od samej królowej:
róbcie, co chcecie.
A nasza własna historia pokazała
niejednokrotnie, że zwycięskie wojsko często nie ma litości. I jak się straci
nad nim panowanie, to nie idzie go odzyskać. Co ma też uzasadnienie w socjologii – gdy wszyscy coś robią, znika
poczucie odpowiedzialności jednostki. Jak 20 osób bije jednego człowieka,
znika u nich poczucie, że są osobiście odpowiedzialni za to, co się dzieje. Przecież
nie byli w tym sami, inni też tak robili.
Czy chcemy, czy nie, jesteśmy
zwierzętami stadnymi i robimy to, co robi reszta stada. Tak zbudowany jest nasz
mózg. W większości sytuacji umiemy nad tym zapanować, jednak sytuacje skrajne,
do których nikt nas nie może przygotować, potrafią wywołać właśnie takie reakcje.
Nikt więc Jona nie posłuchał. On
sam, musząc się bronić w tym szale, zabija kilka osób. Ale przede wszystkim,
nie wierzy w to, co widzi. Bo pomimo stania bezczynnie na środku ulicy, to on
przewodzi wojsku, które morduje, grabi i gwałci. Z wyzwoliciela, stał się
tyranem i złoczyńcą. A jeżeli ktoś ma sztywny kręgosłup moralny, to jest to
Jon.
Jestem pod wrażeniem, jak
pokazano bezsensowność wojny. Gdy kamera przeniosła się na ulice, najpierw po
prostu pokazując bezimiennych ludzi, a później podążając tropem Aryi. Seriale i
filmy rzadko to robią. Z reguły oglądamy, jak nasi bohaterowie toczą wielkie
bitwy o wielkie sprawy, pokazujemy ich wojsko, ale cywile w tych opowieściach
nie istnieją.
Tym razem było inaczej. Ten
odcinek w dużym stopniu należał właśnie do cywili. Ci, którzy cudem uniknęli
płomieni, byli gwałceni i mordowani. To nie nasze
wojsko próbowało ich ratować, a wojsko Cersei Lannister.
Wybranie Aryi na główną bohaterkę
ucieczki z miasta dało jeszcze jedną możliwość. Maisie Williams jest osóbką dość
niską, nie ma nawet 160 cm. Dzięki temu większość statystów dookoła niej była
wyższa. Kamera musiała być nisko, w tłumie, by móc pokazać twarz Maisie. Co
pięknie potęgowało uczucie zamieszania, bezsilności i walki o życie.
Równocześnie, choć nie cierpię
zakończenia wątku Cersei, ciągle liczę na udane zakończenie wątku Aryi. Odpuściła
mszczenie się za okrucieństwa Cersei, by za chwilę zobaczyć jeszcze gorsze
rzeczy. Bo jestem przekonana, że po tym, co zobaczyła, po tym, jak poznała okrucieństwo
Dany, będzie próbowała ją zabić. Albo przekonywać Jona, by to zrobił. Cicho liczę,
że po Nocnym Królu, to Dany będzie kolejną ofiarą Aryi.
Czego oczekuję w finale?
Zostało tylko kilka godzin.
Jeżeli finał sezonu będzie słaby (a trochę nam to grozi), przeżyję. Widziałam w
swoim życiu wiele słabych finałów, które nie sprawiły, że mniej kochałam serial.
To, czego się boję, to tego, że finał Gry o Tron wprowadzi jakieś kosmiczne
wątki, cudownie tłumaczące całość.
Problem z tymi wątkami jest taki, że one się nigdy nie sprawdzają. Są pisane po
to, by zaskoczyć widza, ale nigdy nie mają nic wspólnego z logiką.
Takie zakończenie dał nam
Sherlock, który dosłownie nadpisał przez to wszystkie wcześniejsze wydarzenia.
Sprawiając, że do serialu już nigdy nie wróciłam. Takie zakończenie zaserwowało
nam How I Met Your Mother, gdy okazało się, że wcale nie chodzi o tytułową
matkę.
I tego się boję.
Bo ze słabym zakończeniem mogę
żyć. GoT dało mi wiele wspaniałych odcinków, bohaterów, których kocham, wiele
zaskoczeń i masę emocji. Nijakie zakończenie mi tego nie odbierze.
Finał zmieniający wydźwięk
wszystkich wcześniejszych sezonów zrobi to z łatwością.