Zacznę bez owijania w bawełnę: to ten wpis chwalący The long night. To ten wpis, gdzie
napiszę „naprawdę NIC nie widzieliście?”.
To ten wpis, który pochwali finał. Dużo o tym myślałam. Przedyskutowałam to na
wszystkie strony na SerialConie. Wysłuchałam wielu opinii. I będę bronić własną
piersią, nawet jak nie wszystko jest cacy i można się czepiać choćby taktyki
wojennej.
Stawiam też dość odważną tezę, że Arya wcale nie musi przeczyć legendzie
o Azorze Ahai.
Ciemność! Widzę ciemność!
Będę szczera. Oglądałam The
Long Nigt w nocy. Na maksymalnie rozjaśnionym ekranie monitora niezbyt
drogiego laptopa, który ma trzy lata. To mój zwyczaj, jak sceny dzieją się w
nocy, rozjaśniam ekran. I we wtorek z zaskoczeniem odkryłam, że nikt nic nie
widział.
Ten odcinek był specyficznie nakręcony, kamera goniła, była
chaotyczna, ale mam ochotę przychylić się do tego, co napisali twórcy. Zerknijcie
na ustawienia monitorów. Być może nie wszystkie
faktycznie dadzą radę. Ale duży kontrast i mała jasność monitorów sprawiają, że
po ekranie biegają ciemne postacie na tle ognia. Ich regulacja nie sprawi,
że będzie oglądać sceny walki, jakby toczyły się za dnia i znikną wszystkie
niedoświetlone sceny, ale postacie powinny przestać wyglądać jak bezimienne
cienie.
I oczywiście, odcinek powinien być nakręcony tak, by nie trzeba było bawić się w rozjaśnienie ekranu. Ale jeżeli naprawdę nic nie widzieliście, to warto sprawdzić, czy ta zmiana nie zrobi różnicy.
I oczywiście, odcinek powinien być nakręcony tak, by nie trzeba było bawić się w rozjaśnienie ekranu. Ale jeżeli naprawdę nic nie widzieliście, to warto sprawdzić, czy ta zmiana nie zrobi różnicy.
Chcę też obronić niedoświetlenia i chaotyczną pracę kamery. Bo
tak wygląda prawdziwa walka. Nie ogarniasz, co się dzieje i starasz się nie
zabijać przyjaciół, a wrogów. Dzięki temu zabiegowi czułam się faktycznym
uczestnikiem bitwy. Łatwiej mi było zrozumieć strach bohaterów, ogrom
beznadziei, panikę, chęć poddania się.
Na chwilę przed bitwą
Kto spodziewał się, że pierwsze minuty tego odcinka to będzie
szalona szarża hordy nieumarłych? Bo ja tak myślałam. Zamiast tego, dostaliśmy sceny
pełne napięcia, oczekiwania. I ten mrok, który zasłania wszystko. Jest tam
pięciu nieumarłych czy pięćdziesiąt tysięcy? Jest tan Nocny Król, czy może
poleciał do Królewskiej Przystani? Czy tam ktokolwiek jest? Może róg to był fałszywy
alarm?
Nadjeżdżająca Melisandre w pierwszej chwili wywołała u mnie
atak paniki. TO JUŻ! A nie chwila, to tylko jeden jeździec. Jej spokojne
nadjechanie od strony wroga, które blog wie, jak zrobiła, szalenie mi się
podoba. Jest Kapłanką Światła, czyniącą dziwne rzeczy i mającą chyba z tysiąc
lat. Jak ktoś ma przejść przez chordy nieumarłych niepostrzeżenie, o właśnie
ona.
Przedwojenne oczekiwanie było pozbawione wielkich mów. Nikt nie
próbował podbudowywać morali żołnierzy. Tę pracę wykonała Melisandre podpaleniem
broni dothraków. Moc, jaką dostali, miała podnieść na duchu wszystkich. Widzów
również. Miała także stworzyć jedną ze scen, którą chyba na zawsze zapamiętamy.
Galopujący w mrok oddział dothraków obserwowany z góry robił
wrażenie. Równie wielkie, jak szybko gasnące światła.
Podbudowane morale szybko wróciły do pierwotnego poziomu. Albo
spadły jeszcze niżej.
Horda zombie
Przed odcinkiem zastanawiałam się, jak będzie przebiegać bitwa.
Czy bohaterowie będą mieli jakieś szanse?
Okazuje się, że niewielkie. Pomimo kilku dobrych pomysłów, jak
rozpalanie ostrokołów, umocnienia nie zdały egzaminu. Tym bardziej że Nocny
Król zdawał się wszystkim swoim nieumarłym puścić film War World Z, gdzie jest
przecież dokładny instruktaż, jak pokonywać wysokie mury.
Co ciekawe, przy wielu doniesieniach, jak bardzo ekipa
wzorowała się na bitwie o Helmowy Jar, ja nie widziałam podobieństw. Nie liczyć
ogromu pracy, wydaje mi się, że odniesienia widoczne były bardziej w odcinku
drugim, niż w trzecim.
Natomiast nie mogę wyjść z podziwu poświęcenia ekipy – 55 nocy
zdjęciowych, w śniegu, deszczu, na wietrze, bez przerwy. I to widać. Zmęczenie
aktorów, ich rezygnacja, złość, że to ta 40 noc i jeszcze końca nie widać, a
oni nadał w błocie, zimnie i nieszczęściu. I dokładnie tacy są nasi bohaterowie
– zmęczeni i rozgoryczeni, że na każdego zabitego zombie, przypada 10
następnych.
Fala nieumarłych się nie kończy.
Bitwa była jednostronna i widać to od pierwszych do ostatnich
minut. Gdyby Nocny Król nie pojawił się w Bożym Gaju, Winterfell by padło. I
Cersei bardzo by się zdziwiła, bo padłaby też Królewska Przystań i to w tempie
jeszcze szybszym – Cersei nigdy nie przywiązywała wagi do informacji o
nieumarłych. Nie miałaby pojęcia czym ich zabić, a nawet gdyby wygrzebali
informacje czym, to valyriańska stal nie leży obłogiem w skarbcu królewskim, a do
smoczego szkła jest bardzo daleka droga.
Zapewne rody północy w końcu uklękną przed Dany, jednak na
chwilę obecną została ona bez swojej wielkiej armii. Na pierwszy ogień poszli dothrakowie,
a zaraz za nimi nieskalani, którzy poświęcili się, by reszta wojska mogła się
schować za murami. Oczywiście, na pewno jakieś niedobitki obu oddziałów zostały
(jak choćby Szary Robak), ale nie jest to wojsko, z którym Smocza Królowa
pojawiła się u bram.
Co w sumie sprowadza nas do ciekawego miejsca. Snow ma teraz
wielką przewagę, mając pod sobą przeważającą ilość ludzi chcących służyć jemu. Gdyby
był mądry, zapewne by to wykorzystał i zepchnął Dany z bycia królową jeszcze w
Winterfell. A że sam na smoku lata, jej przewaga pod tym kątem również jest
żadna. Smok przeciwko smoku.
Jon to jednak Jon i na pewno tego nie wykorzysta.
Jedyna rzecz, która mnie naprawdę ubodła podczas oglądania to
to, jak mało przydatne były smoki. Albo kręciły się w chmurach bez celu, albo np.
Jon siedział sobie na smoku na murach Winterfell, gdy tuż obok próbowano rozpalić
ostrokoły. Ja wiem, że chodziło głównie o walkę między smokami oraz o pokazanie
odporności Nocnego Króla na smoczy ogień, ale brak ich większego udziału w
samej bitwie wydaje mi się dużym niedopatrzeniem.
Zaskoczyło mnie także to, jak bardzo Dany nie radzi sobie z mieczem.
I ja rozumiem, że Jorah miał zginąć w jej obronie, jednak miałam jakieś
przeświadczenie, że żyjąca długi czas wśród dothraków Dany nie panikuje, mając
w ręku oręż. I nie mówię o jakiejś popisowej walce, jednak gdzieś w głębi
oczekiwałam, że umie coś więcej, niż machanie na ślepo. Tym bardziej że brała udział
w każdej bitwie, odkąd pojawiła się w Westeros. Ale tu wychodzi jej arogancja i
przekonanie, że skoro ma smoki, to nie musi mieć niczego więcej. Widać utrata
smoka lub spadnięcia z niego było dla niej nie do pomyślenia (choć zdobycie
smoka przez Nocnego Króla powinno dać jej do myślenia).
A ja spokojnie widzę scenę, w której Dany walczy u boku Joraha,
który ginie osłaniając ją przed nagłym ciosem nieumarłego.
Z kolei Sam tak bardzo chciał walczyć, zapominając, że walczyć
nie umie. I stając się postacią, którą trzeba chronić i umierać w jej obronie. I
w pierwszej chwili miałam zamiar trochę się nad tym wątkiem wyżywać, jednak
potem trafiła do mnie argumentacja twórców. Którzy umieścili Sama w walce po
to, by pokazać także perspektywę zwykłego człowieka, który trafia na front.
Tego gościa, którego werbują, bo jest w sile wieku i musi sobie radzić, pomimo
że nie ma żadnych umiejętności. I watek sama rzeczywiście taki był. A że Sam
nie może zginąć, bo jeszcze musi poświadczyć o pochodzeniu Jona, to ginęli inni
w jego obronie.
Za to bardzo rozbawiła mnie początkowa przemowa Tyriona
złoszczącego się, że zamknęli go w kryptach. Przecież mógłby pomóc u góry i jak
ostatnim razem, zauważyć coś, czego nikt inny nie zauważył. Krzyknęłam wtedy do
ekranu „zauważ, że stoisz w KRYPTACH, a
Nocny Król WSKRZESZA UMARŁYCH!”. No, ale nie zauważył. Co skończyło się dokładnie
tak, jak przewidzieli fani – choć bez bezgłowego Neda biegającego po korytarzach.
Bardzo podoba mi się ciągłe wracanie scenarzystów do małych momentów
z początkowych sezonów. Tym razem była to Arya, która wręczając Sansie sztylet,
powiedziała „dźgaj ostrym końcem” i
była do dokładnie ta sama instrukcja, jaką usłyszała od Jona będąc małą
dziewczynką.
W krypach narodziła się także pewna więź między Sansą a
Tyrionem. Gdy w końcu oboje stanęli po tej samej stronie barykady, odkryli, że
w innych okolicznościach może ich małżeństwo nie byłoby taką porażką. Obydwoje
inteligentni, byliby dla siebie świetnym wsparciem. Jednak ze związkami często bywa
tak, że muszą powstać w dobrym momencie. Przerażona młoda Sansa i zirytowany na
swojego ojca Tyrion to nie było coś, co mogło kiedykolwiek zadziałać.
Co innego, teraz gdy Sansa jest już dorosła i pewna siebie, wiele przepracowała i przeżyła, podobnie jak Lannister. Może nigdy by się w sobie nie zakochali (ale bądźmy szczerzy, rzadko które małżeństwo w czasach kojarzenia par w oparciu o posag i stan społeczny doszło do momentu, w którym się w sobie zakochali), ale z pewnością mogłaby to być głęboka przyjaźń i szacunek. Co czasem oznacza dużo więcej niż miłość.
Co innego, teraz gdy Sansa jest już dorosła i pewna siebie, wiele przepracowała i przeżyła, podobnie jak Lannister. Może nigdy by się w sobie nie zakochali (ale bądźmy szczerzy, rzadko które małżeństwo w czasach kojarzenia par w oparciu o posag i stan społeczny doszło do momentu, w którym się w sobie zakochali), ale z pewnością mogłaby to być głęboka przyjaźń i szacunek. Co czasem oznacza dużo więcej niż miłość.
Odkupienia zaznał też Theon, któremu Bran na koniec powiedział,
że jest dobrym człowiekiem. Problem z Branem jest jednak taki, że mówi rzeczy,
a potem wywraca oczy, pokazując białka i w sumie nie wiadomo, co się dzieje.
Theon zginął walecznie, rzucając się na Nocnego Króla, bo powiedzmy sobie szczerze,
nic więcej mu w tamtej sytuacji nie zostało. Mógłby uciec, ale nie chciał już uciekać.
Chciał zmyć swoje winy, swoją smutną i tragiczną historię zdrad i strachu. Finalnie
umarł jak bohater.
Ciekawa jestem wizji Brana, bo mieliśmy dokładnie pokazane, jak
zamienia się we wrony. Czy wiedział, że musi patrzeć na coś innego, niż samą
walkę? A może to była próba przyciągnięcia do siebie Nocnego Króla? Mam
nadzieję, że ten temat wróci, bo mam trochę dość Brana, który rzuca hasła w
powietrze, ale nikomu nie raczy powiedzieć, co robi. I czekam, aby dowiedzieć
się, po co mu dokładnie te moce, bo bycie samą przynętą na Nocnego Króla mnie
nie satysfakcjonuje. Bran potrzebuje jakieś domknięcia i wytłumaczenia.
Ten moment, gdy bronię wątku Aryi
Ja wiem, że masa osób nie zgadza się z tym, że to Arya zabiła
Nocnego Króla. Znam głosy, że to powinien być Jon lub Danka. Nasłuchałam się argumentów,
że skoro Jon nie zabił króla, to po co zmartwychwstał. Tyle że jeżeli Arya nie
zabiłaby Nocnego Króla, to po co byłby jej ten cały trening asasyński?
Cała jej droga,
niezależnie, czy w książkach, czy w serialu, zmierzała właśnie do tego punktu.
Była na zamku jedyną osobą, która jest w stanie się
bezszelestnie podkradać, co było w serialu pokazane nie raz. I nie radzi sobie
z hordą zombie, uciekając w panice, bo nie z takim zagrożeniem uczyła się
walczyć. Arya była trenowana do
zabijania konkretnego, wyznaczonego celu. Nie będę ukrywać, że w tym
przypadku trochę książki mieszają mi się z serialem, więc nie dam głowy, czy w
ekranizacji wyraźnie to zaznaczono, ale w książkach tak – cały trening Aryi
polegał na wyszkoleniu jej na skrytobójcę.
Kolejnym z dowodów na to, że to Aria była wyznaczona na tą,
która ma zabić, jest sztylet, którym to zrobiła. Ten sam, który był własnością
Littlefingera. Na samym początku historii,
sztylet ten miał zostać wykorzystany do zamordowania Brana. Gdy Lady Stark
powstrzymała zabójcę i zaczęła szukać właściciela sztyletu, Peter przyznał, że kiedyś
był jego, jednak potem przegrał go i broń stała się własnością Tyriona. To od
tego oskarżenia zaczęły się problemy na linii Lannisterowie-Starkowie.
Później sztylet
powrócił do rąk Baelisha, który przekazał go Branowi w geście dobrej woli uwawanej
przyjaźni. Jak to Peter miał w zwyczaju, myślał, że jest najmądrzejszy. Nie przywidział,
że Bran podaruje go Aryi, która zamorduje Littlefingera właśnie tą bronią.
Gdzie powiązanie? Jeszcze nie skończyłam wyliczać! Bran nie widzi przyszłości, ale z pewnością
wiedział, jaki sztylet znalazł się w jego posiadaniu. Bo ten sam sztylet widzi Sam,
gdy wertuje księgę w poszukiwaniu sposobu na zabicie białych wędrowców. Twórcy
od początku pokazali nam, że ten, kto ma sztylet, ten będzie mógł zabić Nocnego
Króla. Bran dał do Aryi z tego jednego, konkretnego powodu.
Dlaczego jednak nikt z obstawy Nocnego Króla nie próbował Aryi powstrzymać?
Myślę, że z dokładnie tego samego
powodu, z którego żaden nie ruszył się, gdy na Nocnego Króla biegł Theon. Kto
mógł przypuszczać, że mała dziewczynka ma pod pazuchą coś, co faktycznie mogło
mu zaszkodzić? Gdyby Arya miała jakąkolwiek inną broń, Nocny Król bez problemu
by ją zabił.
Podobała mi się także teoria, która wypłynęła w Internecie od
razu po finale trzeciego odcinka. Przywołuje ona hasło, które padło w serialu: no one can kill the Night King. Co tłumaczy
się na: nikt nie może zabić Nocnego
Króla. Ale w polskim tłumaczeniu ginie pewna gra słów. Kim Arya była przez cały
swój asasyński trening? Nikim. Miała
się wyrzec swojej osobowości. Arya to no one. A ponieważ w języku
angielskim nie mamy podwójnego zaprzeczenia, to usuwając je również z języka
polskiego, dostaniemy frazę: Nikt może zabić Nocnego Króla – co pokazuje podwójne znaczenie tej
wypowiedzi. A także przeznaczenie Aryi.
Co jednak z Azorem Ahai i legendarnym księciem, czy też
księżniczką? Czy jest nią Arya? Od pewnego czasu po Internecie krąży kolejna ciekawa
teoria, że Azor wcale nie musi być jedną osobą. Jest ona zbudowana na podstawie
cytatu:
„Jest księciem, którego obiecano, a jego pieśń to pieśń lodu i ognia – gdy to powiedział,
spojrzał na Dany. Wydawało się, że ją zobaczył, chociaż stała za
drzwiami – Potrzebne jest jeszcze jedno – rzekł. Nie wiedziała,
czy do niej, czy do kobiety leżącej na łożu – Smok
ma trzy głowy”.
„Starcie Królów” – wizja Dany z Domu Nieśmiertelnych, w której Rhaegar Targaryen rozmawia z Elią Martell
„Starcie Królów” – wizja Dany z Domu Nieśmiertelnych, w której Rhaegar Targaryen rozmawia z Elią Martell
Jeżeli scenarzyści nie porzucili oczywiście wątku przepowiedni,
może się okazać, że Arya jako asasynka sybmolizująca odnogę pieśni lodu zabija
Nocnego Króla. Dany, to część przepowiedni, która jako symbol ognia, sprowadza z
powrotem do Winterfell smoki i armię potrzebą, by powtrzymać hordy zombie. Ale
to Jon, który łączy w sobie oba żywioły, finalnie musi zasiąść na tronie, by
zapanować na chaosem Siedmiu Królestw i zaprowadzić pokój.
Być może jest to bardzo naciągana teza, ale przecież do
niedawna bardzo naciąganą tezą było również pochodzenie Jona Snow.
Nie będę się rozpisywać nad tym, kto umarł, bo ku mojemu
zaskoczeniu, prócz Joraha i Theona, zginęły postacie mocno drugoplanowe. Tu
zgodzę się z głosami, że to trochę mało grotoronowe,
tym bardziej że część postaci w odcinku drugim dostawała domykanie swoich
wątków. Ale zobaczymy, jak to wszystko
się potoczy.
Trudno na koniec dywagować, co stanie się dalej, bo o ile twórcy
w miarę chętnie mówili o trzech pierwszych odcinkach, tak milczą, jak zaklęci o
drugiej części sezonu. Miejmy nadzieję, że jest to spowodowane nagromadzeniem wszystkich
niespodzianek, rozwiązań i odpowiedzi, nad którymi dyskutujemy od lat.