Gdy pisałam, że Bohemian
Rhapsody było nijakim filmem o genialnym zespole – odezwało się wiele
głosów mocno się ze mną niezgadzających. Że się czepiam. Że to przecież wcale
nie była biografia.
Moim drodzy – ja nie tylko swojego zdania nie zmieniam, ale mam
właśnie pod ręką film, którym już zawsze będę dowodzić, że dało się lepiej.
Bardziej. Mocniej. Film poświęcony Eltonowi pokazuje, jak nakręcić świetny
portret artysty, który nie tylko nie jest biografią, ale daje wolną rękę jego
twórcom przy równoczesnym błogosławieństwie Eltona: niczego nie kryjcie. Wykorzystujcie
z mojego życia wszystko, co chcecie. A ja się wtrącać w waszą wizję nie będę.
I wykorzystują. Oj, wykorzystują.
Zabawmy się formą
Dlaczego przy Bohemian Rhapsody można było się czepiać o detale
i daty, a tu się nie da? To bardzo proste. Film poświęcony Queen rzucał
wszędzie datami i kończył się konkretnym, bardzo symbolicznym koncertem, który osadzał
wszystkie wydarzenia w konkretnym czasie i kolejności. Nietrudno więc wydobywać
niezgodności biograficzne.
Rocketman uchronił się przed tymi zarzutami, bo miał na siebie
pomysł.
Po pierwsze, zaczynamy całą historię w momencie, gdy Elton przychodzi
na odwyk. I opowiada całość ze swojej perspektywy. Po drugie Rocketman to
musical. I niech was nie zrazi to stwierdzenie. Na seansie byłam z Michałem,
który do musicali ma stosunek chłodny, a wyszedł z filmu zachwycony.
Całość sprawia, że nie pokazujemy tego, jak powstawały
największe hity Eltona Johna, a wykorzystywane są one jako odpowiedni komentarz
do tego, co właśnie się w jego życiu dzieje.
I choć mamy pokazaną ścisłą współpracę pomiędzy Eltonem a
Berniem, który jest jego tekściarzem, to całość polega na przedstawieniu ich
wzajemnej przyjaźni, a nie bazuje na tanim sentymencie, który ma nas wzruszyć i
pokazać jak wpadli na daną piosenkę.
Nie bójmy się prawdy
Film nie ucieka od pokazania ilości zażywanych narkotyków. Jest
pokazana tam wprost scena, jak Eltonowi ucieka w życia cały tydzień, bo po
prostu leżał i ćpał. Jak wychodził pod wpływem narkotyków na scenę. W ogóle film zaczyna się od jego wyjawienia: jestem alkoholikiem, narkomanem,
seksoholikiem i zakupoholikiem.
Po co więc udawać w dalszej części filmu,
że nie jest?
A równocześnie Rocketman udowadnia, że można pokazać wszystko –
od ćpania po orgie, nie tracąc przy tym szacunku do opowiadanej historii i
osoby, o której mówi. Odbiór zależy bowiem od tego, jak to przedstawimy. Gdy
krytykowałam Bohemian za zbytnią grzeczność, to był właśnie główny argument:
szanowali Ediego! No cóż, tu szanują Eltona.
Przy całym szaleństwie, film wie również, o czym opowiada. I nie
spuszcza głównego tematu z oczu od początku do końca. Głównym wątkiem jest
bowiem miłość. Miłość rodzicielska, miłość wynikająca z przyjaźni i miłość
romantyczna. Historia opowiada o ich poszukiwaniu, o braku akceptacji, o
niezauważeniu, gdy tę miłość mamy obok. Zaczyna się od budowania bliskich
relacji przyjacielskich i tymi relacjami zamyka swoją historię, tworząc piękną
klamrę narracyjną.
Film pokazuje także odkrywanie przez Eltona swojej
seksualności. Tego, jak nie wie, kim jest, przez powolne odkrywanie swoich
preferencji owiane strachem i odrzuceniem oraz ukrywaniem prawdy przed światem.
Po napisy na końcu filmu, że Elton odnalazł miłość swojego życia i dziś
wspólnie wychowują dzieci.
Rocketman nie bierze po prostu biografii artysty i
postanawia ją mało udolnie przedstawić. Bierze biografię, zastanawia się, co
chce na jej podstawie opowiedzieć, jakie części życia i utwory najlepiej to
zrobią i… opowiada. Opowiada doskonale.
Poznajmy Eltona
Opowieść płynnie przechodzi od Eltona Johna występującego na
scenie, do Reginalda Kennetha Dwighta, którym przecież jest prywatnie (nawet,
jeżeli każe się nazywać inaczej).
Mamy więc zestawienie szalonego artysty w
kostiumach, których nie da się zapomnieć, po człowieka zamykającego się w
łazience przed koncertem i odmawiającego wyjścia na scenę – ogarniętego tremą i
przerażonego Reginalda przekonanego, że wszystkich rozczaruje.
To, że Elton często mierzy się z Reginaldem, jest także ważną
osią filmu. Mamy masę scen, w których stoi patrząc w lustro. Zbliżenia, w
których szuka siebie i zastanawia się, co jest prawdą. Jakie jego wcielenie
jest nim naprawdę? Wszystkie? A może żadne?
Eltona poznajemy również przez jego relacje. Rodzina, choć w
tle, jest nie mniej ważnym aspektem filmu. Ojciec, który go nigdy nie kochał,
matka domyślająca się, że jest gejem, wspierająca babcia. Przyjaciel Bernie,
który stara się być obok. Relacje z managerem Johnem Reidem, zarówno prywatne, jak i zawodowe. To wszystko buduje obraz człowieka ciągle poszukującego
akceptacji i łaknącego jej tak bardzo, że bierze ją nawet od ludzi, których
powinien unikać.
Poznajmy Tarona Egertona
Taron, wcielający się z Eltona, zrobił tak doskonałą robotę,
że chcę mu już teraz wręczyć Oscara. Co prawda, mam pewne przekonanie, że
Akademia nie uhonoruje rok po roku osoby, która wcielała się w piosenkarza,
ale… Malek, naprawdę wypada blado w porównaniu do tego, co robi Egerton.
Przede wszystkim, Taron nie stara się po prostu Eltona
kopiować. Przedstawia swoją własną interpretację muzyka, a robi to tak dobrze,
że nie ma się wątpliwości, kto stoi na scenie. Jego gra nie polega na kopiowaniu.
A dla niedowiarków – dowodem niech będą piosenki. Które Egerton sam
śpiewa.
Pomimo że jego barwa głosu jest inna. Na tyle, że sam aktor bał
się, czy da radę we wszystkich kawałkach oddać klimat piosenek. Dał. A zaufali
mu w tym wszyscy, od reżysera po samego Eltona Johna. Dzięki temu rola
Tarona jest od początku do końca jego.
Przechodzi przez wszystkie możliwe emocje. Od radości i
wielkich sukcesów, po załamania i wściekłość. A zbliżenia na twarz nie wyłapują
żadnej fałszywej nuty. To jest talent aktorski na miarę najwyższych filmowych
nagród.
Również inni aktorzy nie pozostają w tyle. Wciekający się w
Berniego Jamie Bell ma z Egertonem taką chemię, że wierzymy w ich przyjaźń od
początku. Richard Madden jako John Reid jest niezwykle przekonujący, jako pewny
siebie manager, który potrafi manipulować Eltonem. Zachwyciłam się też świetnym
Charlie Rowem, który jako Ray Williams walczył o to, by Elton mógł grać na
scenie.
Rocketman – mój ukochany film 2019
Nie mam zamiar ukrywać, że Rocketman jest moim ukochanym
filmem tego roku. I będę go regularnie powtarzać. Sprawił też, że chcę o
Eltonie Johnie wiedzieć wszystko i poznać jego wszystkie piosenki, bo znam
tylko te najpopularniejsze lecące w radio.
Rocketman pozostawił mnie także z ciepłym uczuciem na sercu. Bo
jest filmem niezwykle pozytywnym, pomimo że ukazującym dramatyczne przeżycia.
Daje nadzieję, że nic nigdy nie jest do końca stracone, nawet gdy jest się na
dnie.