Męczy mnie internetowe pole bitwy



Media społecznościowe mnie ostatnio przytłaczają. I nie, nie będzie to rant na to, jakie to socjale są złe, jak niszczą kontakty między ludzkie – bo wcale tak nie uważam. Wręcz przeciwnie, gdyby nie media społecznościowe nie poznałabym tylu wspaniałych ludzi.

Przytłaczają mnie jednak bardzo tym, jak wszystko łatwo staje się w nich dramatem, czymś, o co warto walczyć na śmierć i życie. Nawet jeżeli to zwyczajnie nie ma sensu.

Złapałam się na tym, że z duszą na ramieniu otwieram Twittera, bo na 100% zaraz wpadnę w sam środek jakieś walki i wyzwisk – kto jest lepszy, kto jest bardziej Polakiem i jak powinno się odmieniać końcówki czasowników. I o dziwo, z tym ostatnim najgłośniej krzyczą mężczyźni, których odmiana żeńskich końcówek nie dotyczy. Bo rozumiem, jeżeli gorąco dyskutują o tym kobiety – w końcu to jest ich część języka. Ale dla mężczyzn przecież NIC się nie zmienia.

Żeby nie było — wśród samych kobiet też nie jest kolorowo i miło. Mało kto potrafi w internecie dowalić tak celnie, jak kobieta kobiecie.


Ale nie trzeba wychodzić nawet z poletka popkulturalnego. Wypowiesz się krytycznie o jakimś filmie? Cóż, jeżeli nie jest to paździerz roku, dowiesz się, że się nie znasz, że nie masz prawa krytykować. W cięższej wersji Twoja krytyczna recenzja spotka się z komentarzami obrażającymi Cię personalnie, robiącymi wręcz Twój psychologiczny profil – i zawsze będziesz w nich złą i żałosną osobą.

I tak część z tych spraw jest bardzo ważna i trzeba o nich mówić, ale coraz bardziej czuję się nimi zaszczuta. To już nie jest artykuł, który gdzieś się przewinie i warto go przeczytać. To nie są wiadomości, które trzeba śledzić, ale jak masz dziś zły dzień, to wystarczy nie uruchamiać telewizora lub nie wchodzić na portale informacyjne.

To są kłótnie, w których metodologiczne badania są nic niewarte. Bo na pewno są zmanipulowane, skoro mówią co innego niż myśli komentujący. Ostatnio nawet słownik PWN nie ma już siły przebicia, choć twierdzi, że tak pilotka to żeńska forma słowa pilot.

A ciotą, pedałem i kurwą można zostać w 3 sekundy.

Moim ulubionym przyciskiem na TT stał się przycisk zgłaszania komentarzy – który w przeciwieństwie do tego facebookowego, nie ignoruje każdego zgłoszenia, twierdząc, że nie łamie ono regulaminów. Choć też nie działa idealnie.


Na Facebooku ustawiłam sobie w tym roku jako stronę główną fanpage bloga. Z prostej przyczyny: nie chciałam trafić na spoilery do Gry o Tron. I tak zostało do dziś. Dobrze mi z tym – mogę sobie bezpiecznie sprawdzić, co się dzieje, porozmawiać z Wami, a równocześnie zachować zdrowie psychiczne. Bo naprawdę warto uważać, czym karmimy swój mózgim więcej hejtu i nienawiści dookoła, tym częściej sami będziemy tak myśleć.

Ale jeżeli spojrzycie na mój profil prywatny, regularnie nie wytrzymuje i komentuje, co się dzieje. Przeszło mi jednak myślenie, że nie mogę zbanować znajomego, który ma krzywdzące poglądy, bo jest moim znajomym. Wolę, żeby jego poglądy nie wylały się z mojej tablicy przed oczy ludzi, o których myślę ciepło i pluszowo.

To, co mi przeszkadza najbardziej, to to, że nie ma w sumie żadnej odpowiedzialności za bycie chamem w Internecie. Wydawało się, że chamstwo zniknie, gdy zniknie anonimowość, ale nie zniknęło – wręcz przeciwnie. Ludzie wydają się być dumni, gdy kogoś zwyzywają. A każda próba uwagi, każdy ban, nawet środki prawne stają się cenzurą.

Nie ma chyba drugiego tak nadużywanego słowa w Internecie, który wydaje się odpowiedzią na wszystko.



I choć staram się mocno nie tworzyć pluszowej internetowej bańki, bo to nie jest zdrowe i odrywa od rzeczywistości – za dużo nocy zarwałam, myśląc i martwiąc się poglądami innych.
Z drugiej strony, trzyma mnie świadomość, że wiele złych rzeczy się na świecie wydarzyło, bo zignorowało się głosy nienawiści. Więc nie chcę ich ignorować.

Co nie zmienia faktu – czuje się zmęczona. Coraz bardziej zmęczona i przytłoczona walką o wszystko. W każdym temacie my albo oni. Nawet, podczas recenzji filmów i seriali.
Zastanawiam się czasami, czy to nie trochę wina naszego systemu edukacji, który uparcie wpajał nam, że interpretacja może być tylko jedna – a przecież to nie prawda i na interpretację kultury składa się masa różnych czynników.

Jedynym portalem, który odwiedzam bez myśli, że zaraz coś podniesie mi ciśnienie, zapewni bezsenną noc, albo sprawi przykrość, jest Instagram. Tam nadal w zdecydowanej większości przypadków jest miło, pluszowo i bezpiecznie.