Święta nie na bogato, czyli wszystko poszło nie tak



Święta nie na bogato, to film, który rozczarował mnie na wielu płaszczyznach. Tym bardziej że zwiastun, który obejrzałam kątem oka, zapowiadał film z potencjałem świątecznym.

Tymczasem dostałam dzieło, które strasznie mnie zmęczyło i zmarnowało cały potencjał, jaki miało.

Najpierw potencjał

Filmy świąteczne mają jedno zadanie. Dać jasny i jedyny przekaz: nie liczy się co mamy, ale kogo mamy obok siebie. I Holiday Rush wydaje się do tego filmem idealnym.

Rush jest prezenterem radiowym, który tuż przed świętami traci pracę. On i jego managerka Roxy byli przekonani, że mogą się ubiegać o zostanie współwłaścicielami stacji, tymczasem i szef sprzedał po ciuchu stację radiową wielkiej korporacji. A jak to Wielka Korporacja zawsze robi, zaczęła od zwolnień i zmian. Rush wyleciał jako pierwszy, bo pomimo wielkiego sukcesu, nie wpisywał się zupełnie w wizję, jaką miał nowy właściciel.

Równocześnie, syn Rusha Jamal, jako pierwszy w rodzinie dostał się na studia na Harvard i jest przekonany, że tata w nagrodę kupi mu samochód. No i trzy młodsze córki są nastawione na bogate święta, życząc sobie między innymi zakup miniaturowych koników.

Dodajmy do tego oczywisty watek – Rush jest ojcem samotnie wychowującym dzieci, bo kilak lat wcześniej jego żon zmarła.

Ten film świąteczny pisze się wręcz sam. Dramat i trudne decyzje zawarte są już w samym pomyśle. Mamy wielką rodzinę, która musi zmienić swoje nastawienia. Co więc mogło pójść nie tak?

Wszystko.

Brak dramatu

Niestety, dramaturgia leży i kwiczy. I ja rozumiem, że to miał być komediowy film świąteczny, ale niestety tam, gdzie wymagane jest wprowadzenie napięcia, aktorzy całkowicie je eliminują. I choć na zwiastunie widać, że będą w filmie sceny mocno przerysowane, tak... wsadzone są one wszędzie. Nawet tam, gdzie nie pasują. 

Scena zwolnienia Rusha to jest jakaś żenada. Nie da się bohaterowi współczuć, bo grający go Romany Malco, odgrywa te sceny tak mocno, że są karykaturalne. Tak samo grają aktorzy drugoplanowi, którzy przyszli od Wielkiej i Złej Korporacji. I tak samo gra Deon Cole, który wcielając się w Marshalla, skorumpowanego szefa stacji, jest prześmiewczą karykaturą każdego negatywnego bohatera na tej ziemi.

Nie da się więc ani trochę uwierzyć w to, co się dzieje. W dodatku, jako widz mam poczucie, że aktorzy dostali złe instrukcje. Powiedziano im, że film nie posiada żadnych poruszających scen, mają więc grać na najwyższych nutach komediowych.

Do tego dochodzą jeszcze okropne dzieciaki. Ja rozumiem całą koncepcję – dzieci mają być rozpieszczone do granic możliwości i źle przyjąć utratę pieniędzy. Ale finalnie, muszą zostać miłymi dzieciakami, które rozumieją, że pieniądze to nie wszystko.


Powinniśmy więc te dzieciaki polubić, nawet jeżeli nie od razu, to w trakcie filmu. Niestety nic takiego się nie dzieje. Z jednej strony dlatego, że to nie są dobrze zagrane role. Z drugiej strony – bo scenariusz ich historie pokazuje bardzo nieumiejętnie. W sumie jakąkolwiek ewolucję mamy tylko w przypadku średniej siostry, Myai. Ale i tak, pokazane jest to bardzo, bardzo, bardzo powierzchownie.

Najmłodsze bliźniaczki po prostu przeskakują od „chcę żywego konika” do „cieszy nas zwykły pluszak”.

Jamal z kolei ma wrzucone trzy dramaty na głowę: rozczarowanie po stracie pieniędzy, poczucie utraconej szansy na studia i powrót do domu, gdzie umierała mama – którą jako najstarszy najlepiej pamięta. Film jedynie rozgrywa tylko ten ostatni wątek. Kasą i studiami Jamal martwić się przestaje w ciągu jednej sceny.

Scenariusz zupełnie nie bierze pod uwagę rozwoju postaci. Twórcy wcisnęli do półtoragodzinnego filmu masę bohaterów, a potem zorientowali się, że nie ma możliwości, by ich dobrze poprowadzić. Więc nie poprowadzili ich w ogóle.


Fabularny wytrych

Cała fabuła w teorii opiera się na utracie pieniędzy. Problem jest tylko taki, że wszyscy dookoła Rusha pieniądze mają i z radością w niego inwestują. Choć gość nie ma na koncie żadnych oszczędności.

Ma ogromny dom, zarządza wielkim majątkiem, ale nie ma nawet pół doradcy finansowego. Gdy traci pracę, nie stać go, żeby choć przez miesiąc przeżyć tam, gdzie mieszka.

Na szczęście bogata jest jego managerka Roxy, i ciotka pomagająca wychować mu dzieci. Obie kobiety chętnie wykładają dwie trzecie kwoty na nowe studio radiowe. Ot, tak, problem rozwiązany.

Fabuła oczywiście próbuje podrzucać naszym bohaterom pod nogi kolejne problemy, by nie mogli z radiem wystartować, ale… No właśnie, wtedy wracamy do nieszczęsnej Wielkiej Korporacji i Marshalla, których karykaturalne postacie po raz kolejny sprawiają, że trudno się tymi posunięciami przejąć.


Przyznam, że nawet Świąteczny Książę nie sprawił, że miałam tak wielkie poczucie zmarnowanego czasu. Bo tam przynajmniej wiedziałam, że piszę się na film bez zupełnego polotu. Tu zostałam okłamana, że uruchamiam feel good movie. Gdy tymczasem wrzucono mnie w świat papierowych postaci, kiepskiego aktorstwa i żenującej fabuły.