Z programami, gdzie rywalizują pomiędzy sobą utalentowani cukiernicy,
czy kucharze z reguły mam wielkie problemy. Bo często jury jest złośliwe,
nieprzyjemne, a jeżeli to program w telewizji z reklamami, to połowę czasu
zajmują zapowiedzi, co będzie po reklamach i przypomnienia, co działo się przed
reklamami.
Nic nie zabija we mnie ochoty na oglądanie, jak to.
I w tym momencie, cały na biało wkracza Netflix ze swoimi
programami, a ja z osoby nieoglądającej tego typu show, stałam się wierną
fanką. Dlaczego?
Przede wszystkim w programach Netflixa nie ma niesympatycznego jury. Nikt nie będzie pluł jedzeniem, nikt nie rzuca talerzami. Ba, nawet jak nie wyjdzie, to postarają się znaleźć jakieś pozytywy i autentycznie trzymają za wszystkich kciuki.
Jednym z moich ulubionych programów jest Sugar Rush, które zachwyciło
mnie zarówno jury, prowadzącym, jak i samą formułą.
Show składa się z 3 rund: upieczenia babeczek, stworzenia deseru oraz z finałowej rundy z tortem. W każdym odcinku mamy 4 drużyny, z czego do
części finałowej przechodzą 2. Nie śledzimy więc poczynań tych samych osób
przez 10 odcinków, co jest o tyle wygodne, że możemy oglądać całe show bardzo
dorywczo, kiedy mamy czas, bez przejmowania się, że nie pamiętamy uczestników i
tego, kto odpadł, a kto nie.
Jednak wyjątkowość tego show kryje się w czasie, w jakim uczestnicy mają pracować. Na dzień dobry dostają 3 godziny i w nich muszą ukończyć oba pierwsze zadania. Ale jeżeli ukończą je przed wyznaczonym deadlinem, zostanie on doliczony do rundy finałowej.
Przykładowo, drużyna kończy dwie rundy z czasem 2 godzin, co
oznacza, że została im niewykorzystana godzina. Zostaje ona doliczona do rundy finałowej,
i tak zamiast 3 godzin na upieczenie tortu, mają ich 4.
Uczestnicy muszą więc nie tylko podjąć decyzję: robić rzeczy
proste, ale szybkie, które pozwolą im zaoszczędzić cenny czas, jaki doliczą do finału, czy
postawić raczej na jakość i zaskoczyć jurorów, by na pewno do finału się dostać.
Mogę powiedzieć tyle, że nie ma wyboru skutecznego na 100%. A
nie wystarczy upiec dobre rzeczy, trzeba jeszcze wpisać się w zadany temat. W
obecnej edycji świątecznej mieliśmy rozbieżność od bieguna północnego, po świąteczny film z
Fistaszkami.
Po każdej rundzie jurorzy wybierają swoje ulubione danie oraz jedno, które odpadnie. Ale w wyborze również tkwi haczyk. Bo zegary przez pierwsze dwie rundy się nie zatrzymują. Czyli, jeżeli upieczemy babeczki w 20 minut, natychmiast dowiadujemy się, co mamy zrobić następnej kolejności i pieczemy deser do rundy drugiej. Pomimo że nie wiemy, czy się do niej dostaliśmy. Ostatnia drużyna może przecież babeczki skończyć godzinę później i zrobić je najlepiej ze wszystkich.
Zegary stają dopiero przed rundą 3, gdy czekamy na informację, kto dostał się do finału (choć, jeżeli pamięć mnie nie myli, w sezonie 1 zegary odliczały dalej i finał zaczynało się, nie wiedząc, czy dostanie się szansę zaprezentowania tortu).
Rundę finałową rozpoczynają zawodnicy z większą ilością zaoszczędzonego czasu. Ich rywale muszą cierpliwie czekać, aż zegar wskaże ich limit czasowy. Bywa tak, że obie drużyny zaoszczędziły prawie tyle samo minut, a innym razem różnica wynosiła niemalże godzinę.
To całe odliczanie i planowanie, jest dla uczestników wystarczająco stresujące. Dlatego kocham całym sercem jurorów: Candace Nelson i Adriano Zumbo, którzy nie dodają im powodów do zmartwień. Są mili, pluszowi i wspierający. Nawet głos krytyki jest stonowany i starają się głównie chwalić uczestników.
Bardzo często poważną krytykę wygłaszają dopiero na naradach, gdy porównują pomiędzy sobą wszystkie ukończone wypieki – ale to już nie jest powiedziane do uczestników, tylko rozmowa między nimi a gospodarzem Hunterem March. Tej trójce towarzyszy zawsze jeden juror gościnny i tutaj mamy już cały przekrój osobowości, od celebrytów, przez sportowców, po cukierników i kucharzy.
Program polecam z całego serca, a edycja świąteczna (już druga)
jest super urocza i opakowana w świąteczny nastrój. A więc idźcie i oglądajcie.
I lepiej nie róbcie tego z pustymi brzuszkami.
0 Komentarze