Witaj w Gotham


Nie jestem wielką fanką Batmana. Nie, że go nie lubię, po prostu nigdy nie był moim ulubionym superbohaterem. Jednak przyciągnąć moje zainteresowanie nie jest trudno. Wystarczy powiedzieć, że chce się opowiedzieć historię Gotham. Ale bez Batmana.

Nie wiem, jak dla Was, ale do tej pory między Gotham a Batmanem stawiałam znak równości. Nie zastanawiałam się, jakie ono bez niego było. A przecież musiało jakieś być.



Witaj w świecie bezprawia

Głównym bohaterem jest młody James Gordon (Ben McKenzie), który dopiero zaczyna pracę w policji. Jest uczciwy, lojalny i ponad wszystko ceni sobie prawo. Nie pasuje więc kompletnie do otaczającego go świata, którym rządzi korupcja i układy. Twórcy fantastycznie zestawili jego postać ze starszym partnerem, Harvey'em Bullockiem (Donal Logue), który doskonale wie, że w tym mieście nie ma miejsca na sentymenty. Oschły realizm zderzony z idealizmem początkującego daje naprawdę dobry efekt.

A to jak daleko sięgają macki przestępczości dowiadujemy się już w dwóch pierwszych odcinkach. I o ile pilot nie powalał na kolana, tak odcinek drugi rokuje naprawdę dobrze. Ale po kolei.



Ej, ja Cię znam!

Na dzień dobry zostajemy zasypani gradem postaci, które znamy z historii o Batmanie. Jest więc Kobieta Kot (Camren Bicondova), choć w tym momencie ma naście lat, mamy i Pingwina, który jeszcze nie jest Pingwinem, mamy Człowieka Zagadkę (Cory Michael Smith), który na razie tylko wszystkich irytuje. Mamy oczywiście też małego Bruce'a Wayne'a, od którego cała historia się zaczyna.

Przyznam, że było to na raz trochę za dużo. Tym bardziej że każdy z nich został tu wrzucony na zasadzie "znacie go, prawda?". Na szczęście w drugim odcinku twórcy pokazali, że mają pomysł na tę historię. Choćby nasza Selina, która przez cały pilot plątała się bez sensu. Więc gdy zobaczyłam ją w odcinku drugim, poczułam duże rozczarowanie, przekonana, że historia się powtórzy. Zostałam jednak mile zaskoczona, a nawet poczułam nic sympatii do łażącej po dachach Cat.




Nie mogę nie pozachwycać się Pingwinem, który jest po prostu przeuroczy. Znaczy, tak bardzo uroczy, na ile może być ktoś, kto na pierwszy rzut oka wygląda na psychopatę. Robin doskonale wie, co chce pokazać i gra tak dobrze, że mógłby być cały czas na ekranie. Naprawdę, równoczesne pokazanie niepewności, wymieszanej z nienawiścią, chęcią zemsty i zdolnością do zabijania? Zamawiam deszcz nagród dla tego pana!

Młody Bruce z kolei nie wywołał moich zachwytów i ciągle nie mogę się do niego przekonać. I nie dlatego, że odgrywający go David Mazouz, gra źle, ale jakoś ta postać do mnie nie przemawia. I choć kupuję całe jego zachowanie po śmierci rodziców, to jak próbuje się odnaleźć w zaistniałej sytuacji i przy tym nie zwariować, najmniej mnie bawi jego oglądanie. Za to Alfred, który z jednej strony jest kompletnie zagubiony w roli opiekuna, a z drugiej, stara się być chłodnym, opanowanym gentlemanem — jestem jak najbardziej na tak.



I ostatni bohater...

...Gotham. Bo trudno zaprzeczyć, że miasto również jest tutaj bohaterem. A przedstawione jest tak, jak można sobie tylko zamarzyć. Mroczne, zimne, niebezpieczne. Brakuje tylko tabliczki powitalnej dla przestępców.

No i te ujęcia! Każdą scenę, bez problemu, widzę narysowaną w zeszycie. Odpowiednio przekoloryzowane, ale nie za bardzo, tak byśmy pamiętali, że jest to historia miasta z komiksu, ale z drugiej strony, żebyśmy w nią uwierzyli.

Kupuję tą wizję, tych bohaterów, fabułę. Tylko błagam, nie rozczarujcie mnie tak jak Dracula z Jonathanem Meyersem, bo dość mam seriali, które się tylko dobrze zapowiadają.