Winter is here, czyli recenzja 6 sezonu GoT

Ledwo opisywałam swoje pierwsze wrażenia z sezonu szóstego i już czas go podsumować. Dobrze wiecie, że podchodziłam do niego jak do jeża. Z jednej strony, scenarzyści dostali wolną rękę, co oznacza, że serial staje się wielkim spoilerem książki. I chociaż fabuła pobiegła miejscami w dwóch różnych kierunkach, zawsze schodziła się w kluczowych dla historii wydarzeniach. Domyślać się więc można, że tak samo będzie i teraz. A drugiej strony, piąty sezon zawiódł mnie mocno. Oba te czynniki zachęcające nie były. Ale świadomość, że Internety i tak opowiedzą mi wszystko, niezależnie od tego jak się będę bronić, wygrała. Pozostaje pytanie, czy serialowi dobrze zrobiło, że zostawił za sobą książkę?

Nawet lepiej niż dobrze. Historia w końcu zaczęła być układana pod serial. I o ile na samym początku Gra o Tron miała dobre pierwsze odcinki wprowadzające, a potem ku rozczarowaniu wszystkich, nic się nie działo przez długi czas i wydawało się, że będzie to najnudniejszy sezon ever… Ostatnie odcinki dosłownie nie tylko przypomniały, za co kochamy ten serial, ale zostawiły nas z dziurą w sercu, że musimy czekać na kontynuację, aż rok. I choć słyszałam głosy, że finał jest lepszy od przedostatniego odcinka, gdzie była Bitwa Bękartów, tak osobiście uważam, że Bitwa pozostanie najlepszym odcinkiem całego serialu. Finał miał świetne momenty, to prawda, ale nie był całkowicie perfekcyjny. Bitwa Bękartów była.

Ale tak sobie myślę, że zacznę od marudzenia, a skończę na wychwalaniu.

Jon nadal nic nie wie, ale za to Sansa wie bardzo dużo. I czasami pasowałoby ją posłuchać.
Więc zacznijmy od Jona Snowa, dobrze? Bo to był pierwszy wątek, który mnie rozczarował tak bardzo, że aż mnie bolało. I nie, ja nie mówię o finale, o okrzykach The King in the North, czy White Wolf. Sama to skandowałam przed monitorem. Ale za nic nie wybaczę Martinowi, ani twórcom serialowym tak taniego chwytu marketingowego, jak cliffhanger, którego mogłoby nie być. No bo spójrzmy na to z tej strony. Jon mógłby zostać zaatakowany przez Braci z Nocnej Straży, mógłby być nawet poważnie ranny, ale przeżyć uratowany przez swoich popleczników. By zapanować nad Strażą, wzywa na pomoc Dzikich, którzy mają wobec niego dług, więc przybywają z odsieczą. Jon wiesza zdrajców. W tym samym czasie przybywa Sansa, opowiada swoją historię, a zaraz dowiadują się, że Rickon jest więźniem Boltona. Jon zdradzony przez Braci, wierny rodzinie, rzuca wszystko w cholerę, zbiera wojsko i idzie na wojnę z Ramsay’em. A tak, dostajemy zmartwychwstanie, które każe się teraz zastanawiać nad śmiercią każdego z bohaterów, bo może akurat w okolicy będzie Kapłanka.

I ja wiem, że takie zmartwychwstanie jest kanoniczne z punktu widzenia książek, bo w nich już takie epizody były (całe dwa, o ile mnie pamięć nie myli). Przy czym obydwa mi się nie podobały i bardzo się cieszyłam, że jeden z nich był do tej pory pominięty w serialu. Piszę był, bo mam pewne podejrzenia, że jednak może się pojawić. Ważne jest też, że do tej pory w powieści, były one na marginesie, bez większego znaczenia dla losów fabuły. Sprawa z Jonem Snow jednak marginalna nie jest.
Arya stała się postacią, na jaką wszyscy liczyli. Wyszkoloną skrytobójczynią. I bardzo mnie to cieszy. Szkoda tylko, że jej ostatnie momenty jako Dziewczynka Bez Imienia, były tak kiepskie.
A teraz spójrzmy ma Aryię, na wątek, którego wydawało się, że nie da się zepsuć. Otóż okazało się, że się da i to na ostatniej prostej. Scenarzyści sprawili, że wykonałam chyba rekordową ilość face palmów na minutę. Odkupili się co prawda w samym finale, ale i tak pozostał niesmak. Nasza mała Aryia została śmiertelnie ranna. I to nie w domyśle, widzieliśmy jak przeciwniczka wbija w nią sztylet kilka razy. Nawet dostaliśmy zbliżenie, gdy wbija sztylet i lekko przekręca. I co robi Arya? Nie tylko udaje się jej uciec z takimi ranami. Ona z nimi biega przez cały następny dzień, walczy i wygrywa. Pamięta, że jest ranna i powinna ledwo chodzić (albo nie żyć) tylko wtedy, gdy jest jej wygodnie. Przez pozostały czas w sumie nic się jej nie dzieje. I ja przypominam, że nie miała powierzchownej rany, którą wystarczyło przemyć i zszyć, ale na pewno rozległe obrażenia wewnętrzne. Od podobnych ciosów zginął Snow, który nie był wstanie nawet się podnieść. Po jednym takim ciosie w finale, sługa Wróbla (albo Siedmiu Bogów, jak wolicie), ledwo czołgał się po ziemi. Ale Starkówna biega. Bo dlaczego nie.

Można by zwalić winę na nijaką postać, przy której nie ma nic do grania, ale uważam, że do grania było sporo. Tylko Dean-Charles nie umiał sobie z tym poradzić.
Tommen, najbardziej nijaka postać serialu, nawet umiera nijako. Jego skok z okna był tak znikąd, że nie powstrzymałam śmiechu, choć przed chwilą z przerażeniem patrzyłam jak moja kochana Margaery umiera. Naprawdę, przydało by się coś więcej. Konfrontacja z matką. Pokazanie, jak uświadamia sobie, że jego matka zabiła kobietę, którą kochał. Nie widzimy nawet jego miny. Był przerażony? Sfrustrowany? Zdeterminowany? Choć z drugiej strony, Dean-Charles Chapman grą aktorską w serialu nie popisał się ani razu. I choć nie miał może najbardziej wdzięcznego materiału do grania, to jednak nie widziałam ani razu w nim strachu, rozdarcia, czegokolwiek. Domyślałam się co czuje, ale posiadał ciągle tę samą minę. Nawet nijakiego króla trzeba umieć zagrać, a nijaka gra nie jest na to sposobem.
Varys, co ty tu robisz?
Gra o Tron ma regularnie problemy z pokazaniem upływającego czasu. Bo niestety bardzo często upychają w odcinkach wiele wydarzeń, które nieoznaczone co i kiedy, wydają się następować po sobie. Co sprawia wrażenie, że bohaterowie albo posiedli magiczne zdolności teleportacji, albo telefony komórkowe (chyba że te kruki latają na jakiś wspomagaczach), albo każdy z nich ma swoją własną strefę czasową. Czasem czuję się jak Bran, który sobie skacze z miejsca na miejsce w dowolnym czasie. Rzucę przykładami z samego finału. Mamy scenę w której umiera Margaery. Kilka scen później słyszymy jak jej babka mówi, że Cersei pozbawiła ją przyszłości, zabijając jej syna i oboje wnucząt. Przepraszam, ale kiedy zdążyłaś się o tym dowiedzieć? A skoro wiesz o tym, to dlaczego nikt nie wie o Starkach, którzy wrócili do Winterfell odcinek wcześniej? Czy na południu nie powinno być to hitem, że cała północ oddała im z powrotem hołd? Czy nie jest to ważna wiadomość dla Cersei i jej przeciwników? Dorne powinno chociaż rozważać zjednoczenie się z nimi przeciwko Lannisterom. A skoro już jesteśmy przy Dorne, to widzimy tam Varysa, który przyszedł załatwiać sojusz, żeby Dany nie była po powrocie do Westeros osamotniona. A w końcowej scenie… widzimy go stojącego na statku, tuż za Dany. Przepraszam, ale kiedy on zdążył wrócić do Dany z Westeros, by towarzyszyć jej w drodze do Westeros? Ile tam czasu minęło? On leciał na jakimś czwartym smoku, o którym nikt nie wie? Nauczył się teleportacji?

Sam siedzi w bibliotece, a Goździk na niego czeka, z dzieckiem na rękach, zagubiona w nowym świecie. Odpowiedzialność level future measter.
A teraz zestawmy całą powyższą akcję z Samem, który cały sezon zmierzał do siedziby maesterów. Gdzie ta siedziba jest, skoro Varys zdążył na przełomie trzech odcinków przepłynąć całe może? Skoro Greyjoy’owie zdążyli przepłynąć morze by spotkać się z Dany? Gdy Arya zdążyła do Westeros wrócić? Gdy Jamie zdążył pojechać na bitwę, wygrać ją, opić i wrócić? Bran po spotkaniu wuja i teoretycznemu przyspieszeniu swojej wyprawy, dzięki konnemu transportowi, wcale nie zaczął podróżować szybciej. Naprawdę, przydały by się choć małe napisy z boku ekranu informujące jaki mamy dzień, albo ile upłynęło pomiędzy wydarzeniami, bo obecna linia czasowa jest raczej plątaniną czasu i przestrzeni. Nie będę ukrywać, że Varys znajdujący się z Dany na pokładzie w ostatniej scenie, został przeze mnie uznany, za błąd scenarzystów i niedopatrzenie w postprodukcji, a nie upływ czasu.

Czas na renowację!
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz, ale ciężko mi jeszcze stwierdzić, na ile to może być błąd, a na ile ważny wątek w serialu i przemyślana strategia. Wuj Brana powiedział, że nie może wrócić do Westeros, bo pod Murem znajduje się potężne zaklęcie, które mu to uniemożliwia i póki Mur stoi, tacy jak on nie przejdą. W takim razie, o co się martwić? Nieumarli dojdą do Muru i będą tam siedzieć. Zamiast zbierania wojska, powinni zająć się konserwacją Muru i wystawić czujki, co by zapobiegały rozbieraniu Muru przez nieżywych. Dobra, teraz nie byłam do końca poważna, choć… no naprawdę, ktoś powinien zostawić jakieś instrukcje na ten temat. Nie odczytuje tego w ramach błędu, bo do niedawna magia w Westeros była raczej rodzajem legend, jak pamiętacie w pierwszych sezonach i książkach nie było jej wcale. Magia wraca, pojawia się garstka osób, które wiedzą jak z niej skorzystać, więc może i zaklęcie wcale nie jest już takie silne. Albo na wyczerpaniu. Kto wie.

No dobrze, mocno pomarudziłam. Ale zrobiłam to dlatego, że zależy mi na tym serialu, uwielbiam ten świat, jego politykę i bohaterów, więc wszelkie błędy, niedociągnięcia i głupotki jakoś tak bolą bardziej. Ale na szczęście, to co dobre potrafi całkowicie przesłonić to, co złe.

Jeżeli ktoś ze stylem zdobywa nowych poddanych, to jest to Daenerys Targaryen. Cersei mogła by wziąć od niej kilka lekcji.
I choć ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, mało w tym sezonie było Dany, tak jak już dostała swoje sceny, to były to najczęściej najbardziej epickie sceny odcinka. Pokochałam ją już w pierwszym sezonie, później książki tylko umocniły moje uczucia, a cudowność odgrywającej jej Emilli zdecydowanie nie przeszkadza. W końcu doczekaliśmy się zebrania wojska i statków i Dany płynie do Westeros. Pomimo że chodziło mi po głowie, jak dużą niespodzianką byłoby, gdyby Martin postanowił zostawić ją w Zatoce Niewolniczej Smoków, to jakaś część mnie bardzo cieszy się na jej powrót.

Dostaniemy ciekawą sytuacje polityczną. Mamy trzy, bardzo pokiereszowane rody. Jeszcze chwilę temu Lannisterowie byli potężni i w miarę stabilni. Dzisiaj Cersei podstępem siedzi na tronie, bez dziedziców. Nie mniej pokiereszowani wstają Starkowie, odzyskując co ich. Sansa jeszcze nie wie, że nie jest sama i jej rodzeństwo żyje. Podobnie jak Jon, nie ma pojęcia, że z niego żaden Stark i Snow, a Targaryen*. Targaryen obwołany Królem Północy, Białym Wilkiem, jednoczącym z powrotem Północ. A do brzegu zaraz dobije Dany, przekonana, że jest ostatnią ze swojego rodu z Lannisterem u boku.

Pozostaje pytanie, czy Starkowie będą chcieli po prostu zemścić się na Lannisterach, mając głęboko gdzieś Żelazny Tron, czy wyciągną po niego rękę. Czy zjednoczą się z Dany, tworząc ogromną siłę mającą zmieść Lannisterów? A może staną przeciwko niej, widząc, że jej najważniejszym doradcą jest Karzeł. I co najważniejsze, co się stanie, gdy Jon Snow zostanie obwołany Targaryenem. I w jaki sposób sprawa ujrzy światło dzienne, by wszyscy w to uwierzyli. I kiedy ich potyczki i polityka zostaną przerwane przez znacznie większą wojnę.

Sama bitwa kręcona była około miesiąca. I to naprawdę widać.
Ale zostając przy bitwach, Wojna Bękartów to arcydzieło. Ten odcinek powinien być pokazywany w szkołach filmowych, jako przykład doskonale nakręconej wojny. Czułam się, jakbym była w samym jej środku. I choć nie uciekliśmy tam od zabiegów typowo filmowych, jak szarża przebiegająca wokół Snowa i nie czyniąca mu krzywdy. Czy żołnierze, w panice zadeptujący swojego przywódcę, któremu w sumie nic się od tego zadeptywania nie stało. Ale wybaczam to. Przymykam na to oko. Właśnie dlatego, że pokazano prawdziwy chaos bitewny, gdy nawet nie wiesz, że deptasz osobę, którą powinieneś chronić. Wszędzie tylko przerażenie, jęki rannych, bród i krew. Bez czasu na wielkie rozmowy i wyznania miłości.

Gdyby zrobić drinking game i pić przy każdym świetnym kadrze, mało kto dotrwałby do końca odcinka. 
A ilość świetnych kadrów na jeden odcinek została wyeksploatowana do cna. Nie umiem wybrać, jednego, najlepszego. Czy będzie to Jon Snow stający naprzeciw wrogiej armii? Czy może Davos Seaworth, odnajdujący zabawkowego jelenia i stojący w cudownej scenerii śniegu i zachodzącego słońca? Czy może Ramsay wpatrujący się z przerażeniem w swojego wygłodniałego pupila? A może Sansa, tuż po przybyciu z odsieczą, oglądająca bitwę z daleka? A może cała scena uciekającego Rickona i strzelającego do niego Boltona?

Ciekawy wątek wrzucony z bardzo złym wyczuciem.
I choć wiem, że wiele osób narzekało na wątek Brana, mi się podobał. Ale uważam, że był prezentowany w bardzo złych odcinkach. Wątek Brana, poza momentem w którym toczyła się walka, był wątkiem, który powinien być taką pauzą, czasem na oddech pomiędzy dramatycznymi wydarzeniami u innych bohaterów. Został niestety wepchany w odcinki, w których zupełnie nic się nie działo. Więc zamiast momentu na oddech i zwolnienia akcji, wątek Brana wyglądał bardziej, jak zapychacz, żeby wypełnić czas antenowy. A szkoda, bo nie tylko wyjaśnił nam zagadkę Hodora i pochodzenia Jona Snow, ale w ogóle rzucił światło na wiele wydarzeń i historię, chociażby to, jak powstali Biali Wędrowcy. Rozszerza naszą wiedzę o przeszłości Westeros, której nie ma za bardzo jak w serialu opowiedzieć. Bo w książkach jest ona opowiedziana bardzo dobrze, z perspektywy różnych rodów i wojen, a w serialu z jasnych przyczyn, nie ma na to czasu.

Powiedzmy sobie szczerze. Jeżeli ktoś po prostu ten serial ogląda, bez znajomości książek i nie bycia w fandomie, to ta scena nie powiedziała mu absolutnie niczego.
Tak jak czasu nie było, by powiedzieć jasno, że Jon jest Targaryenem. Bo jeżeli zostało wspomniane kiedyś, że siostra Neda została przez Rhaegara Targaryena uprowadzona, to zapewne w pierwszym sezonie i nikt z widzów tego nie pamięta. Czytelnicy pamiętają za to doskonale. Choć nie będę ukrywać, że ja sama musiałam sobie odświeżyć, dlaczego Lyanna znalazła się u Rhaegara, bo w pierwszej myśli zrobiłam Jona synem Roberta Baratheona – jednak nie pasowała mi prośba, by ukryć przed Robertem jego istnienie. Dużo bardziej zagorzali fani (będący najczęściej czytelnikami, znającymi powieść i wszelkie konotacje rodzinne na pamięć), już dawno połączyli rzucane przez Martina podpowiedzi i poszlaki, a HBO tylko potwierdziło ich teorię. Co nie zmienia faktu, że dla kogoś, kto serial po prostu ogląda co tydzień dla rozrywki, scena pomiędzy młodym Nedem, a umierającą siostrą, nie powiedziała mu niczego o pochodzeniu Snowa.

Nie będę jednak ukrywać, że niesamowicie dziwi mnie fakt, że Ned nie poinformował swojej żony, że Jon nie jest jego bękartem. Catelyn Stark nie była tą, której wierności i dochowania tajemnicy można by wątpić. Ned nie tylko nie zraniłby jej, ale i sprawił, że Jon miałby trochę miej bolesne dzieciństwo, będąc traktowany mniej oschle przez macochę. Bo słychać w jego głosie, że ma żal do tego, jak inaczej był traktowany na tle rodzeństwa. A Catelyn mogłaby udawać, że jest zła na Neda, że to jego dziecko, ale równocześnie twierdzić, że samo dziecko niczemu niewinne i z czasem je pokochała. Po prostu nie pasuje mi moment, w którym Ned czuje, że musi ukryć przed nią prawdę, raniąc jej uczucia. Catelyn świadoma, że Robert może zabić dziecko Rhaegara na pewno nikomu nie pisnęła by słowa o pochodzeniu Snowa.

To co mnie w tym najbardziej cieszy, akurat jako czytelniczkę, to tytuł sagi: Pieśni Lodu i Ognia. Bo Jon Snow jest dosłownym połączeniem jednego i drugiego: Starków będących symbolem lodu, i odpornych na ogień Targaryenów. Co tym samym poniekąd wysuwa go na głównego bohatera powieści i serialu. Ale, ponieważ z Martinem nigdy nic nie wiadomo, to pożyjemy, pooglądamy, poczytamy i zobaczymy.

Trudno się nie rozczulić i nie uśmiechnąć, gdy On-Tak-Patrzy.
Ale to, co w 6 sezonie było najlepsze, to nie główne wątki i postacie pierwszoplanowe, ale te drugo, a nawet trzecioplanowe, pojawiające się na chwilę i zapadające w pamięć. I stające się natychmiast hitem Internetu. Kto nie shippuje Brienne i Tormunda, niech pierwszy rzuci kamieniem. A jak właśnie ten kamień podnosi do rzucenia, to niech się nad sobą zastanowi. Tak cudownego wątku miłosnego, opartego tylko i wyłącznie na wymienie spojrzeń, dawno w telewizji nie widziałam. Tormund, prawdziwie wolny człowiek, potrzebuje kobiety silnej, pewnej siebie, mogącej sprać porządnie każdego faceta. I Brienne dokładnie taka jest. Nie dla niej suknie, bale i delikatność. Ona potrafi o siebie zadbać. Tormund jedzący kawał szynki i wpatrzony w Brienne więcej niż zachęcająco, bawi mnie niezmiennie. Uroku całości dodaje fakt, że całe otoczenie nie ma pojęcia jak się zachować, będąc świadkiem wymiany spojrzeń pomiędzy tą dwójką. Przy czym zachowanie Brienne jest równie urocze, zmieszanie, obrzydzenie i chęć ucieczki zestawione ze skrajnym uwielbieniem, to po prostu magia. O nikogo się tak nie bałam w tym sezonie jak o tą dwójkę, bo oni muszą być razem. W ogóle ostatnia scena serialu powinna wyglądać tak, że Brienne w końcu zgadza się na randkę.

Mała dziewczynka z pogardą wypisaną na twarzy, ustawiającą dorosłych mężczyzn na baczność. Tak, tak, tak, tak!
Drugą postacią, którą dopiero teraz poznaliśmy, to lady Mormont. Nie dość, że dostałam ataku śmiechu widząc, że Jon i Sansa muszą się płaszczyć przed 11-letnią dziewczynką (plus-minus), to jeszcze wszyscy dorośli faceci z jej rodu i jej poddani muszą stać wobec niej na baczność. A połączenie jej wieku z dziecięcą bystrością i bezczelnością, sprawia, że ja chcę na nią głosować w najbliższych wyborach. Widać, że mała została doskonale przygotowana do roli jaką musi pełnić, a w dodatku ciężkie czasy ją odpowiednio oszlifowały. Zdaje sobie sprawę, że z nią ludzie muszą się liczyć, a od jej decyzji zależą losy wielu. Jakby to ona znajdowała się na miejscu Tommena, Wróbel, Cersei i cała reszta miała by poważną zagwozdkę, jak nią manipulować. No i nie ukrywajmy, że Jon został Białym Wilkiem, tylko dzięki niej.

Cersei powinna zmienić hasło swojego rodu. Lannisterowie nie tyle zawsze płacą swoje długi, co po trupach dążą do celu.
Zmieniając Północ na Południe, przyznam, że niezmiernie zastanawia mnie, na ile Cersei brała pod uwagę, że śmierć Tommena jest wliczona w pozbycie się wszystkich wrogów. Zatrzymanie go siłą w jego komnatach, było dla niego jasną informacją, że wybuchy w mieście są sprawą jego matki. A Cersei doskonale wiedziała, jak bardzo Tommen kocha Margaery. W dodatku, zostawiła go samego, bez żadnego nadzoru. A najbardziej zastanawiają mnie dwie sceny. Jedna, w której jej pomocnik mówi, że nadchodzi czas nowych rządów i należy usunąć wszystkich, którzy nie są na nie gotowi. Jest to ewidentna zapowiedź, że to Cersei usiądzie na tronie. Drugą sceną jest ta, w której Cersei patrzy na ciało swojego syna. Po Joffrey’u szalała z rozpaczy. Po swojej córce, brała całą winę na siebie i zaczęła wierzyć w przepowiednię. Na ciało Tommena patrzyła starając się nie okazywać żadnych emocji, kazała go spalić i rozsypać na pozostałościach Septu. Dodatkowo, według zasad panujących w świecie Martina, Cersei nie mogła by usiąść na tronie w momencie, gdy Tommem żyje i jest obwołany królem. Miała problemy z utrzymaniem się przy władzy nawet w momencie, gdy to ona była Regentką Siedmiu Królestw i rządziła w imieniu syna. Głęboko wierzę, że ona jego śmierć miała w planie. Gdyby nie popełnił samobójstwa, pozbyłaby się go inaczej. W momencie, w którym zmienił zasady jej sądu, uznała go za zagrożenie.

Teraz pozostaje pytanie, ile z tego domyśli się Jaime. Czy założy, że Cersei z premedytacją zabiła ich ostatnie dziecko, czy uwierzy, albo będzie chciał wierzyć, że był to wypadek, którego nie zdołała powstrzymać? Mam nadzieję, że to pierwsze. W ostatniej scenie miał na twarzy wypisany mocny niepokój. Dobrze by było, gdyby o nim nie zapomniał. Bo tak bardzo, jak lubię postać Cersei, tak samo mocno chciałabym, żeby Jaime się od niej uwolnił i zaczął podejmować własne decyzje.

Sezon szósty rozpoczął się dobrze, później trochę wlekł, żeby na końcu zostawić nas z fantastycznym finałem i całkowicie nową sytuacją polityczną. Brak książkowego pierwowzoru z pewnością wyszedł mu na dobre, choć pozostaje teraz pytanie, ile z tego znajdzie się w książkach i w jaki sposób. Bo sama Wojna Bękartów przy obecnej sytuacji w książkach, jeżeli się wydarzy, będzie musiała mieć inne podłoże, niż nienawiść Sansy do Boltona -  w końcu Sansa w książkach Boltona na oczy nie widziała. Przyznam, że to jest ciekawa sytuacja, w której nie zastanawiam się, jak serial rozwiąże wątek z książek, ale czy w książkach znajdą się wątki z serialu. Z początku bałam się, że cała zabawa się przez to popsuje, ale teraz widzę, że różnice w serialu i książkach są tak duże, że Martin może opowiedzieć tę samą historię, prowadzącą do tego samego finału, zupełnie inaczej. A różnice mogą być pomiędzy pierwowzorem a serialową wersję jeszcze większe, niż do tej pory były.