Pewna myśl na podsumowanie pierwszego sezonu Riverdale (spoilery!)

Serial zrobił ciekawą rzecz, coś czego mi mocno brakowało. Daje nam rodziców, którzy mają jakiś wpływ na to, co dzieje się z ich dziećmi, a ich nieobecność, odejście, czy niespodziewany powrót staje się zaczątkiem problemów, nowych wątków. A nie czymś, co trzeba szybko przeskoczyć w scenariuszu, a najlepiej w ogóle pominąć.

Przecież w przypadku Jugheada scenarzyści mieli bardzo łatwe rozwiązanie. Ojciec ląduje w więzieniu? Nie ma sprawy – matka przecież żyje, więc opiekun prawny jako tako jest obecny, co z tego, że tak daleko. Nie drążmy tematu. I w większości seriali dla młodzieży przecież właśnie tak to się odbywa. Albo rodzice są usuwani dyskretnie na dziesiąty plan i pokazywani gdzieś w tle, lub przy okazji jakiś świąt (poważnie, czy rodzice Arii w PLL jeszcze żyją? Albo Hanny? Bo w tym sezonie nie było ich chyba w ogóle). Oczywiście jeżeli nie zostaną wcześniej zabici i na dzień dobry nie dostajemy bohatera osieroconego, którym zajmuje się jakieś wujostwo. Gdzieś. Teoretycznie. Czasem i ci opiekunowie prawni giną, a ich miejsca w sumie nie zajmuje nikt, bo nie po to scenarzysta wywalił dorosłych z serialu, żeby wymyślać nowych.


Riverdale może nie było pod tym względem idealne, ale w porównaniu z większością seriali, poradziło sobie całkiem sprawnie. Rodzice dostali swoje wątki, które miały niejednokrotnie mocny wydźwięk na to, co dzieje się z ich pociechami. Bywali przeszkodą do pokonania, ale i kimś, u kogo szuka się oparcia, a nawet znajduje się niespodziewany sojusz w nie do końca mądrych i legalnych działaniach. W końcu stali się ogromnymi problemami, jak ojciec Jugheada, który z więzienia „opiekować” się nim już nie może, a matki zwyczajnie na to nie stać. Dostajemy więc jak najprawdziwsze widmo rodziny zastępczej, zmiany otoczenia, szkoły. W tym całym, przecież jednak mocno i celowo przerysowanym serialu, oglądamy prawdziwy i realny wątek ogromnej zmiany życiowej, która jest zupełnie niezależna od młodego człowieka. Który do tej pory musiał sobie przecież radzić sam i zapewne doskonale sam by sobie poradził dalej. Niezależnie od tego, czy ojciec jest w więzieniu czy nie.


Z jednej strony mamy więc Jugheada, który musi pogodzić się z tym, że jego tata zniknie jeszcze bardziej z jego życia, zestawionego z Ronnie, która nie tylko pogodziła się ze stratą rodzica, ale panicznie boi się jego powrotu z więzienia. Tak bardzo, że wręcz szukała dowodów na winę swojego ojca – ale przecież nie w nadziei, że nic nie znajdzie, tylko z chęci udowodnienia mu całej winy. O ile mogłoby się to wydawać dziwne, tak zderzenie Ronnie z tym, jak decyzje jej rodzica niszczyły życie innych, sprawiają, że nie trudno ją zrozumieć. Bo jak patrzeć w oczy komuś, kto był przyczyną samobójstwa ojca koleżanki? A zapewne jest to tylko jedna z kilkudziesięciu rodzin postawionych w identycznej sytuacji.


Aż w końcu docieramy do Betty, której historia rodzinna przemawia do mnie najmniej – już dużo bardziej wierzę w rodzinę Blossomów. I choć podoba mi się scena, gdy mama Betty opowiada o młodzieńczej ciąży i oddaniu dziecka, mówiąc, że decyzja o oddaniu małego do adopcji była tą, której zawsze będzie żałować – tak cała reszta jest jednak trochę przeszarżowana. Ile łatwiej by było powiedzieć, że Poly nie może mieć tych dzieci, bo młody Blossom to jej daleki kuzyn? Już nie mówię, żeby wyskakiwać z tym od razu samej Poly – choć scena w której to zrobili, była tak dramatyczna, że trochę zbierało mi się na śmiech – ale jednak Hal Cooper żonie mógłby powiedzieć takie rzeczy od razu. Tak w momencie, gdy ich córka zaczęła się z  Jasonem spotykać. W ogóle, gdyby powiedziano im wtedy, że są kuzynami, nie byłoby całej tej dramy. I nie trzeba by było siłą walczyć, żeby nie się nie spotykali, sami by od siebie odskoczyli. Trochę nie bardzo kupuję motyw tak wielkiej nienawiści, że pozwolimy się spotykać nawzajem swoim dzieciom.

No i Blossomowie musieli wiedzieć, że Cooper to rodzina. Nie wierzę, że nie.


Tak naprawdę, spektakularne dramy rodzinne ominęły Archiego – nie licząc finału oczywiście, ale tak naprawdę nie wiemy, jak to wszystko się skończy i czy sugestia śmierci Freda nie była po prostu czymś, co ma nas zagonić do oglądania drugiego sezonu. Bo czym w porównaniu z powyższym, jest rozwód rodziców i wybory, z którym chce się mieszkać. Gdyby nie to, że postać Freda była napisana naprawdę sympatycznie i jakoś, Archie miałby wszystko trochę bezpłciowe. Bo pomimo że to on jest głównym bohaterem, to jednak nie dla niego ten serial oglądamy. Archie momentami jest tam w sumie tylko by ładnie wyglądać, a już na pewno by mieć rozterki sercowe.

No i docieramy do Blossomów. Pozostaje pytanie, na ile Penelope Blossom była faktycznie nieświadoma czynu swojego męża, na ile podejrzewała, co mogło się stać. Oczywiście, podejrzenia to coś innego, od pewności i faktów, ale zastanawia mnie, czy naprawdę udało mu się to ukryć tak dobrze? Czy może sparaliżowana strachem, blossomowatą chłodnością i dystansem, postanowiła udawać, że nic nie podejrzewa?

Przyznam, że trochę bałam się, że śmierć Jasona będzie za bardzo udziwniona, że zabił go ktoś, kto do tego nie pasował, z powodów nie do końca racjonalnych. Oczywiście, zabójstwo syna jest mało racjonalne, sam powód – przemycanie narkotyków i wizja, że syn przejmie interes i zemsta za to, ze nie chce tego zrobić – nie jest może najbardziej oryginalnym pomysłem na świecie, jednak do Clifforda takie zachowanie pasuje jak najbardziej. Jak również samobójcza ucieczka przez więzieniem.


Cała historia Riverdale tak naprawdę została napędzona przez poczynania dorosłych, którzy mieli przed swoimi dziećmi tajemnice, wymagania, którym te dzieci nie chciały, lub nie umiały sprostać. I wygląda na to, że kolejny sezon będzie napędzany w podobny sposób. Bo zakładając, że Fred zginie, co wtedy z Archiem? Jego matka mieszka przecież gdzie indziej. Co prawda bardziej prawdopodobne jest jego przeżycie i skonfrontowanie go z Hiramem Lodge, co też daje ciekawe pole do popisu. A w przypadku śmierci Freda… czy to może nie Hiram chciał odzyskać to, co jego?


Myślę, że to dlatego, Riverdale tak bardzo przypadło mi do gustu. Bo to prawda, że szkołą jest miejscem, gdzie nastolatkowe spędzają czas, zdobywają pierwsze ważne doświadczenia, zawiązują przyjaźnie, uczą się odpowiedzialności itd. Ale przecież nie bez znaczenia jest, w jakich rodzinach dorastają. Decyzje ich rodziców, mają wpływ na życie dzieci, nawet, gdy obie strony nie zdają sobie z tego do końca sprawy.

Prześlij komentarz

0 Komentarze