Zjawisko mogłoby się wydawać wydumane, bo jak to można czuć tak duże zawstydzenie całą sytuacją, że jesteśmy zmuszeni do zatrzymania filmu? Lub wręcz nie jesteśmy zdolni do przejścia przez tą jedną, jedyną scenę, bo wprawia nas ona w tak duże zażenowanie? Działa to dokładnie tak samo, jak w przypadku horrorów. Niby całość nas nie dotyczy i potwór siedzący w szafie nas nie zje, ale oglądamy zza koca lub staramy się udawać przed dziewczyną, że wcale się nie boimy. Choć to wolne miejsce za kanapą aż prosi, żeby się za nim schować.
Na secondhand embarrassment oparte są całe komedie romantyczne (więc może to nie tak, że ja nie lubię romansów, tylko po prostu nie jestem wstanie przeżyć fabuły. Na jedno chyba wychodzi), czy sitcomy. Jak uwielbiam Przyjaciół, tak są całe sceny, które widziałam tylko raz, czy dwa. Wątki Rossa praktycznie przewijam, bo jego życie składa się z serii żenujących wpadek. Mój mózg nie jest zdolny do oglądania, jak wydawałoby się inteligentny, niesamowicie wykształcony człowiek na każdym kroku zachowuje się jak idiota. I nie ogarnia więcej od zakręconej Phoebe - której przygody z kolei nie żenują mnie ani trochę, bo to jest Phoebe. Ona ma być zakręcona i wpadki są nieodłączną częścią jej charakteru.
Problem z tym uczuciem nie wynika tylko z tego, że czujemy zażenowanie i zawstydzenie za tą postać, bo jest to tak duża mieszanka emocjonalna, jakbyśmy to my byli na jej miejscu. Jak w najgorszych snach, gdy stoi się przed całą szkołą błaźniąc się na scenie. Pewnie dlatego dużo bardziej wolę filmy akcji, dramaty, kryminały czy fantastykę, bo tam częstotliwość występowania wątków, w którym bohater błaźni się w bolesny sposób, spada do minimum. Wiecie, prędzej w komedii romantycznej traficie na moment, gdy bohaterka śpiewa na weselu najlepszej przyjaciółki, kompletnie nie mając do tego predyspozycji i tracąc w oczach wszystkich (z jakiegoś powodu zawsze traci, jak gdyby towarzystwo na weselach nie było natychmiast pijane i nie podchwyciło pijackim śpiewem piosenki), niż na statku kosmicznym, który ściga już cały układ słoneczny.
Z drugiej strony, fascynujące jest to, że secondhand embarrassment wręcz wymusza na nas przestanie czytania/oglądania - nie jesteśmy wstanie dłużej patrzeć na kompromitację, boli nas ona prawie fizycznie. Co raczej nie zdarza się przy uczuciu strachu, czy obrzydzenia. Na horrorze najprędzej odwrócimy głowę, lub "obejrzymy" go całego z zamkniętymi oczami, niż wyłączymy film. Przy uczuciu zażenowania na taktyka nie działa ani trochę. My wiemy co się wydarzy, nasza wyobraźnie pokazała nam to dużo wcześniej i oglądanie, jak wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem jest nie do przejścia.
Czasem to uczucie dopada mnie na serialach, po których się tego zupełnie nie spodziewałam. Mad Men sprawił, że zacięłam się po kilku odcinkach i to w dodatku przez bohaterkę, której nawet nie lubię. Peggy jest młoda i ambitna, jakimś cudem udaje się jej robić w firmie coś więcej, niż tylko asystować głównemu bohaterowi. Problem jest to, że żyje w czasach, w których żyje. Gdy kobiety miały być głupie. Zwyczajnie przerastają mnie momenty, gdy wiem, że całe męskie grono będzie się z niej naśmiewać.
A przecież jest jedną z postaci, która gra mi na nerwach. Powinno mi to sprawiać przyjemność. Ale nie sprawia. Bo zażenowanie Peggy wylewa się z monitora, sprawiając, że ja też jestem zażenowana. A nie chcę być. Ani za nią, ani za siebie, ani za tych chamów w garniturach.
A jak jest z Wami? Znacie to uczucie? Jakie tytuły sprawiły, że poczuliście się skrajnie niekomfortowo?