Przykro mi, ale nie oglądam tego serialu dla ciebie

 Wydawać by się mogło, że podstawową zasadą tworzenia postaci, jest szczególne zwrócenie uwagi na głównego bohatera. Wiecie, ma być super, ale nie za bardzo, bo jednak nie lubimy ludzi bez wad. Lub przeciwnie, powinien być pełen wad, ale nie za bardzo, bo jednak nie lubimy tych, którzy po prostu są wredni. Jak drań, to taki o złotym sercu.

Tylko dziwnym trafem, twórcy czasami zapominają napisać dobrze postaci pierwszoplanowe, za to drugi plan pełen jest fascynujących bohaterów.

Nie ukrywam, że dziwi mnie to zjawisko niezmiennie.

Przyjrzyjmy się najpierw drugiemu planowi, który wbrew pozorom jest równie istotny, co pierwszy. Ba, takie postaci jak Tolkien, Martin czy Sanderson udowadniają, że należytą uwagą należy także obdarzyć i dwudziesty plan. Ale seriale, choć długie i koncentrujące się dowolną ilość czasu na czym tylko zechcą - nigdy nie będą mieć tyle czasu, miejsca i budżetu co książka i wyobraźnia pisarza. Więc zostańmy przy równie ważnym drugim planie.

Dzięki zadbaniu o tło i bohaterów pobocznych, mamy nieodparte wrażenie, że świat żyje. Dlatego aktorzy, ci dobrzy, nawet gdy mówią dwie linijki tekstu, lubią wiedzieć jaki ich bohater jest. Dla mnie nieodzownym królem pisania bohaterów pobocznych jest Supernatural, gdzie fundują nam fantastyczne tło. Bohaterowie są jacyś, nawet, gdy widzimy ich tylko przez chwilę. I to sprawia, że doskonale bawimy się zawsze, nawet gdy główna fabuła kuleje, toczy się i czołga do przodu. Świat dookoła jest tak interesujący, że nie chcemy go opuszczać. I dzięki temu serial właśnie wpuścił swój 12 sezon. Serial o łowcach potworów jest kręcony od 12 lat.

Gdyby ktoś powiedział to twórcom na początku, pewnie uznaliby, że się opił, a oni będą szczęśliwi jak dociągną do zaplanowanych 5 sezonów i nie obetną im po drodze, i tak lichego, budżetu na efekty specjalne.

Mogłoby się wydawać, że latami trwają właśnie takie seriale, z Bohaterami przez duże B. Tyle że patrząc choćby na True Blood, które oglądało się z nadzieją, że ktoś w końcu powybija 90% beznadziejnych postaci i w sumie zostawi tylko Erica - no cóż, daleko temu do jakościowej reguły.
"Supernatural" na pewno nie jest serialem idealnym - ale udało mu się dużo. Jak choćby bohaterowie na tym bliskim i tym najdalszym planie.
I tu zbliżamy się właśnie do zastanawiającego fenomenu nijakiego głównego bohatera. Bo tylko szaleniec mógłby chcieć tworzyć serial, oparty o ciekawe postacie drugoplanowe. A tak przecież zrobione zostało właśnie True Blood, które na pierwszym planie nie miało nic ciekawego do zaoferowania.

W to samo robi Orange is the New Black - które swoją drogą było inspiracją tego wpisu. Dostajemy nudnawy prolog, na którym lekko przysypiałam. Gdyby nie nauka życiowa, że prologi do dobrych seriali często są nijakie, to pewnie nie dotrwałabym do końca. A tak, to trzy odcinki później byłam zakochana po uszy.

Problemem było to, że z każdym kolejnym odcinkiem główna bohaterka najpierw robiła się coraz bardziej nudna, a gdy już nie dało się jej zrobić bardziej nudną, okazało się, że swoje siły musi sprawdzić na polu najbardziej irytującej postaci ever.

Za to tło za nią dosłownie wybuchało wachlarzem barwnych, intrygujących postaci. Twórcy podjęli dobrą decyzję i co odcinek/dwa pokazywali nam historię kolejnej osadzonej. Dzięki temu prócz wątku głównego, czyli dennej Piper i jej problemów ze wszystkim i z sobą, dostaliśmy dziesiątki fenomenalnych historii.

I pewnego razu zdarzył się odcinek, w którym była głównie Piper. I to był najgorszy odcinek serii.

A potem dostaliśmy odcinek, w którym nie było jej ani razu. I to był jeden z najlepszych odcinków w serialu.

Zawsze uważałam, że dobrym rozwiązaniem jest zarysowywać także poboczne postacie, już nie tylko dlatego by ich świat wydawał się żywy i prawdziwy, ale by zatrzymać jak najwięcej widzów. Z reguły polubi się któregoś z bohaterów i dla niego będzie się co tydzień siadało przed telewizorem/ekranem monitora - lub spędzało cały weekend na maratonie. Ale nijakiego głównego bohatera za nic pojąć nie mogę.

I już abstrahując od przypadku OITNB, gdzie bardzo szybko drugoplanowe postaci wystąpiły na przód i w sumie Piper jest główną bohaterką raczej umownie, niż w rzeczywistości. Ale w momencie, gdy nie dostajemy tego wymieszania ról i charakterów, serial nagle nie bardzo ma coś do zaoferowania.

Bo ile można ścierpieć wątku głównego i wyczekiwania, aż któraś z postaci pobocznych pojawi się na pięć minut na ekranie, gdy nasz bohater nawet oddycha w irytujący sposób. Nie wspominając już o sposobie mówienia, poruszania się, wątków.
Niebezpiecznie jest opierać główną fabułę, która zahacza o kilka seriali, na bohaterze, którego widownia pozna na samym końcu. Marvel dobitnie się o tym przekonał.
Od takiej ściany odbił się mocno Iron Fist i Defenders. Całość zaplanowana, jak to u Marvela, dawno temu. Nie brano pod uwagę, by publiczność mogła Iron Fista znienawidzić, a jego odwiecznym wrogiem - The Hand - wprowadzonym u uwielbianego od dawna Daredevila, po prostu nudzić.

A tu się okazało, że widzowie owszem, kochają Daredevila, ale przeciwnicy są fajni, gdy są konkretnymi bohaterami, jak Punisher, czy Fisk. A nie jakąś legendą miejską.

Głównym błędem Marvela było założenie, że wszyscy polubią rozkapryszonego Danny'ego i oparcie na jego postaci całego Defenders. Przez to dostaliśmy nie serial, który coś wniósł i którym każdy się zachwyca, a miłą bajeczkę, gdzie najwięcej radości dają sceny, gdy Iron Fist zostaje porządnie złojony przez pozostałych.

Ciężko powiedzieć skąd bierze się brak pomysłu na postać wiodąca, skoro postaci poboczne w tym samym serialu mogą być dobrze napisane. O ile jeszcze łatwo można wskazać takie powody, gdy porównujemy bohaterów nieskazitelnie czystych, z tymi nieoczywistymi, lub wręcz złymi, tak zadziwia to w sytuacji, gdy cały świat złożony jest z postaci skomplikowanych, niejednoznacznych i jak w Orange is the New Black, na pewno nie możemy powiedzieć, że dobrych.

Z kolei bardzo łatwo wyliczyć kilka powystawowych błędów: zbyt szybko poznajemy głównego bohatera i nie ma on przed nami żadnych interesujących tajemnic; jego obecność wbrew pozorom nic nie wnosi do fabuły, jest bardziej pionkiem i obserwatorem, często biernym i ciągniętym na przód przed okoliczności; jest zbyt jednoznaczny - przeważnie dobry - przez co nie potrafi nas niczym zaskoczyć. To wszystko blednie, gdy zestawimy taką postać z otaczającymi go sprytnymi, próbującymi nad wszystkim panować i zmieniającymi co chwilę strony pozostałymi bohaterami.

No bo powiedzmy sobie szczerze, Stephan w Pamiętnikach Wampirów był nużąco dobry i irytująco doskonały, dopóki nie wyszły na jaw prawdziwe i mało chlubne powody, przez które musiał przestać pić ludzką krew. Przy tym psychopatyczny Damon może i był zły z premedytacją, ale chociaż równocześnie panował nad tym co robi. Polubiłam naszego zakochanego wampirka dopiero w momencie, gdy przestał być kryształowo czysty i dobry. Oczywiście bycie złym do szpiku kości też potrafi nużyć - gdy już wiemy, że bohater będzie zawsze przeciwko wszystkim, też zaczynamy ziewać i rozglądać się dookoła za bardziej interesującymi postaciami. Nawet rozkapryszony Klaus musiał się w końcu zacząć uczyć współpracować, bo ileż można wszystkich podejrzewać o zdradę. Choć to akurat spotkało się z moim: aawwwww, Klaus nam dorasta. Po tysiącu lat, ale zawsze.

Napisanie ciekawych bohaterów nie jest prostą sprawą. Czasem jednak wygląda to tak, jakby inny scenarzysta dostał do napisania postać wiodącą, jak Teda z Jak Poznałem Waszą Matkę. A ktoś inny całą resztę bandy, która była o niebo ciekawsza razem i osobno. Ba, nawet matka-widmo była ciekawsza od Teda.