Trzy billboardy za Ebbing, Missouri


Idąc do kina niewiele wiedziałam o Trzech billboardach. Film przyciągał moją uwagę ciekawą kampanią promocyjną, a potem zewsząd pojawiły się zachwyty, wśród których fenomenalny było często używanym słowem. Zwiastun też nie mówił zbyt wiele.

I wiecie co?

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to naprawdę film fenomenalny. I mam wielką nadzieję, że do kolekcji BAFT jakie otrzymał, dołoży Oscary.

Produkcja opowiada o Mildred, która stara się zrozumieć, dlaczego jej córka musiała zginąć. Nie idzie jednak na typową dla kina akcji vendettę w poszukiwaniu winnego, Mildred stara się po prostu, by w końcu policja zrobiła jakieś postępy w śledztwie. I dlatego tworzy trzy bilbordy.

Nie przewiduje tego, jak wiele zamieszania sprawią one w miasteczku.


Bo właśnie film nie koncentruje się tylko i wyłącznie na rozpaczy matki po utracie dziecka. Portretuje całą miejscowość, typowe niewielkie amerykańskie miasteczko. Poznajemy dzięki temu cały przekrój różnych charakterów, z ich własnymi motywacjami, lękami, radościami, słabościami.

Martin McDonagh, odpowiedzialny zarówno za reżyserię jak i scenariusz, sprytnie pogrywa z naszymi fabularnymi przyzwyczajeniami. Czasami świadomie prowadzi nas po tropie, który doskonale znamy, tylko po to, by coś w ostatniej chwili zmienić. Innym razem nie zmienia niczego szczególnego, by kilka scen później znów zaskoczyć nagłą woltą. Ale niech nie zmyli Was to, że film jest pełen akcji. Bo pomimo że dzieje się w nim dużo, napięcie jest ogromne i tak naprawdę nie wiadomo jak to wszystko się skończy, to nadal jesteśmy w gatunku zwanym dramatem.

Ludzie od castingów również spisali się znakomicie. I choć widać, że niektóre role były pisane typowo pod już wybranych aktorów, dzięki czemu reżyser wyciągnął z nich to co najlepsze, to drugi plan także błyszczy. Rozgadana dziewczyna, której brakuje czasu na oddech pozostaje w pamięci, choć tak naprawdę wiemy o niej może ze trzy rzeczy. Osoby pojawiające się tylko w kilku scenach, pokazane są tak, że nie sposób o nich zapomnieć. Co wcale nie jest takie częste w kinie. Ile to razy zdarzyło mi się pomyśleć: hej, to ten gość się już pojawił? KIEDY?


Oczywiście nie sposób przemilczeć występu Frances McDormand wcielającą się w Mildred. Frances, co tu dużo mówić, jest hipnotyzująca. Wierzymy w jej postać zarówno gdy z wściekłością broni swojego zdania, gdy z bezsilności po protu siedzi i patrzy na okolicę, gdy się uśmiecha. Mildred została zbudowana przemyślanie, od początku do końca, żaden, nawet najmniejszy gest, grymas na twarzy nie pojawia się bez powodu. Gdy pojawia się na ekranie, przyciąga wzrok i nie sposób przejść obok niej obojętnie. A tuż obok niej stoi Sam Rockwell, grający Dixona. Dawno nie widziałam w kinie postaci jak niejednoznacznej, którą umysł szufladkuje natychmiast. By później z coraz większym zaskoczeniem przyglądać się rozwojowi wypadków.


Trzy billboardy nie są jednak dramatem, który wysysa wszystkie emocje z człowieka (choć na długo zostawia rozbitego w środku). Wręcz przeciwnie, film sprawnie gra humorem, który pojawia się w odpowiednich momentach by rozładować napięcie. Jest to jednak ten rodzaj humoru, który wynika czysto z charakteru naszych bohaterów. Nie jest wciśnięty na siłę, momentami ociera się o czarny humor, sprawiając, że całe kino wybucha śmiechem. Zaskoczone, bo nie spodziewało się śmiać w tej scenie. Jest to ten rodzaj poczucia humoru, jak wtedy, gdy nagle czujemy rozbawienie słuchając mowy pogrzebowej. Gdy ksiądz wspomina o naszej ukochanej babci, jako oddanej wiernej, z którą lubił rozmawiać, a my wiemy, że babcia temu księdzu koperty po kolędzie by nie dała. Wiemy, że nasze rozbawienie nie do końca jest na miejscu. Jednak trudno zachować powagę, gdy cała sytuacja jest komiczna.

A w tle wybrzmiewa jedna z najlepiej dopasowanych ścieżek dźwiękowych ever. Były całe sceny, które z inną muzyką w tle, nie wybrzmiały by tak dobrze. Nie ma tam ani jednej źle dobranej ścieżki.


Co więcej. Nie ma tam ani jednaj zbędne sceny. Mogłam się w swoim życiu zachwycać wieloma filmami. Ale zawsze jakiś miał choć jedną scenę, bez której mógłby się obejść. Wątek, który pominięty, dałby filmowi lepsze tempo. Lub w drugą stronę. Scena więcej, kilka minut dłużej mogło ratować całe dzieło. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri są niesamowicie przemyślane. Mam wrażenie, jakby wypadnięcie jakiejkolwiek sceny mogło zrujnować cały film. Dołożenie czegokolwiek, a już w szczególności do finału, zepsuło by tę historię.

Naprawdę, dajcie im Oscara. Zasłużyli.