Nadrabiam zaległości, czyli Piękna i Bestia

Nie ukrywam, mam spory problem z bajkami, gdzie dziewczęta tylko czekają na księcia z bajki. Bo bez tego jedynego nie mogą być szczęśliwe, są nic nie warte. W dodatku zakochują się w swoich wybrankach w tempie ekspresowym, a śluby biorą tak szybko, że czasem aż chce się sprawdzić, czy ci młodzi nie znają się przypadkiem tylko 24 godziny. Bella na pierwszy rzut oka wydaje się inna. Oczytana, poświęca się, by ratować ojca. I zakochuje się w gościu, który ją więzi.

W niedzielę usiadłam nadrobić zeszłoroczną ekranizację z Emmą Watson, korzystając z okazji, że pojawiła się na Neflixie. I byłam bardzo, bardzo ciekawa, jak rozwiązali sobie z problemem syndromu sztokholmskiego, na który Bella cierpi. Tym bardziej, że Emma opowiadała dookoła, jaką Bella jest feministką, wśród księżniczek Disney'owskich.

I faktycznie, dużo do Belli Emma wywalczyła. Wywalczyła, by dziewczyna była innowatorką, ułatwiającą sobie życie np. tworząc coś w rodzaju pralki. Próbuje uczyć czytać dzieci, stara się coś zmienić w wiosce, lub chociaż w swoim życiu, by nie być zdana na któregoś z tutejszych kawalerów - a już szczególnie na Gastona. Udało się Bellę przedstawić jako inteligentną, a nie tylko ładną i nadal naiwną dziewczynkę, zakochującą się w Potworze.


Niestety, największy minus tej bajki, nawet ułagodzony, pozostał. Bo, co prawda, twórcy bardzo mocno starają się pokazać, jak dużo czasu mija, by Bella z Bestią mieli czas się lepiej poznać. To dobrze wiemy, po wydarzeniach z wioski, że wcale aż tak wiele czasu minąć nie może. I pomimo przecudownych scen pomiędzy tą dwójką, filmowa Bella nadal cierpi na syndrom sztokholmski - choć już nie tak bezmyślny, jak ta bajkowa.

To, co mnie zachwyciło, to cudowne wytłumaczenie, dlaczego mieszańcy wioski nie pamiętają o zamku, księciu i członkach swoich rodzin, zamienionych w rzeczy. Było to coś, czego jednak brakowało animacji. Nawet jeśli dzieci się nad tym nie zastanawiały (choć co dociekliwsze pewnie pytały - a dlaczego nikt o nich nie pamięta?), to z czasem człowiek zachodził w głowę, jakim cudem takie zamczysko w środku lasu stoi, a okoliczni mieszkańcy jakoś nim zainteresowani nie są.

Zajęto się także wątkiem matki Belli. Bo jak każda porządna bohaterka Disney'a, Bella przecież nie mogła mieć aż dwóch kochających rodziców. W rozdaniach są dwie możliwości: albo jeden, albo zero. Wątek został fajnie zarysowany, by finalnie, nie do końca się rozwinąć. Brakowało mi tu czegoś jeszcze, jakieś ładniejszej klamry, mocniejszego wypełnienia opowieści.


Filmowa Piękna i Bestia poprawia także niedopowiedzenie co do seksualności LeFou. Nie trzeba było być szczególnym Sherlockiem, żeby widzieć, jak patrzy a Gastona, jak wzdycha i marzy, ale bajka nigdy nie odważyła się wprost powiedzieć - tak, LeFou jest homoseksualny. Film to robi, nie zostawiając ani trochę miejsca na wątpliwości. W ogóle cudna scena jest, gdy wszyscy w karczmie śpiewają na cześć Gastona, a kamera tylko śledzi LeFou, pokazując, jak przekupuje wszystkich po kolei.

Grzech byłoby nie wspomnieć o obsadzie, która sprawiła, że pół internetu zemdlało z nadmiaru wrażeń, a drugie nie mogło uwierzyć, że to co widzi, to prawda. Bo faktycznie - Emma, cudownie wizualnie pasująca do Belli, Josh Gad jako LeFou, Ian McKellen jako Trybik, czy Evan McGregor w roli Lumière. I wszyscy grali ładnie, zgrabnie, śpiewali ślicznie (choć mam jedno małe ale), lecz ten, kto wszedł i ukradł cały film to bez wątpienia Luke Evans. Jego Gaston, to Gaston kompletny. Zadufany, odpowiednio głupawy i bezczelny tak bardzo, że aż się ma ochotę podejść i mu przyłożyć. Gdy tylko się pojawił, reszta aktorów nie miała już najmniejszych szans. Filmowa Piękna i Bestia, to w rzeczywistości Piękna i Bestia, o o mój Boże, GASTON!



Niestety, prócz tego, że Emma naprawdę pasuje do roli Belli, tak trochę nie pasował mi jej śpiew. I nie mogę powiedzieć, że ma zły głos, ale mam wrażenie, że zbyt... delikatny? Nie mogłam odpędzić się od myśli, że Emmę trochę za bardzo wokalnie podkręcili w postprodukcji, brzmiała dużo mniej naturalnie, niż reszta aktorów. A kto mnie zna, ten wie, że pannę Watson uwielbiam i fanką wielką jestem od lat. Dlatego trochę boli mnie ta myśl, a równocześnie, wrażenie nie zniknęło przez cały seans.

Nowa odsłona Pięknej i Bestii jest bardzo wierną adaptacją bajki, tak mocną, że aktorzy odgrywają konkretne sceny z baśni, śpiewają dobrze znane piosenki. Równocześnie, stara się dodać coś od siebie, wypełnić kilka luk, puścić do widza oko. Nie stara się jednak w żaden sposób zmieniać tej historii - co można uznać zarówno za wadę, jak i zaletę. W Pięknej syndrom sztokholmski nadal jest silny. Może już nie tak bardzo, jak w oryginalnej bajce, ale ciągle tam jest.

Finalnie, dostajemy bardzo przyjemny, śliczny wizualnie i satysfakcjonujący film. Lubiący historię, powinni czuć się usatysfakcjonowani tą adaptacją, bo nie tylko nie próbuje ona zniszczyć swojego pierwowzoru, a stara się naprawić jego niedoskonałości.