Nie ogarniam, co tu się wyprawia, czyli Christmas Wedding Planner


Są filmy tak złe, że aż sprawiają w tym wszystkim dziką przyjemność. Gdy na samym początku moim oczom ukazały się słowa: na podstawie harlequina, trochę się załamałam, a trochę ucieszyłam. Bo widzicie, filmy świąteczne, filmami świątecznymi, ale film świąteczny harlequina? Tuż to musi być osobna kategoria, z którą jeszcze nie miałam do czynienia!

I mój Blogu, czegoż tu nie było.

Zacznijmy od tego…

Że święta są tu bardzo umowną porą. Znaczy, są gdzieś tam w tle, wszędzie migają ozdoby świąteczne, ale nie odgrywają one żadnej roli. Równie dobrze fabuła filmu mogłaby się dziać w listopadzie albo w lipcu.

Więc nie rozumiem ani angielskiego, ani polskiego tytułu filmu (Wigilijne Wesele – gdybyście się zastanawiali. Co w sumie nie oddaje tego, co oznacza on po angielsku. Ale nie bądźmy zaskoczeni).

Klisza na kliszy? Tak i jeszcze więcej!

No dobrze, ale o czym jest Wedding Planner, poza oczywiście samym ślubem.

Nasza główna bohaterka, Kelsey, jest ślubną organizatorką. A może raczej, chce być, bo na razie jedyne wesele, jakie urządza, to to dla swojej kuzynki. Kuzynka jest bajecznie bogata i ma bardzo restrykcyjną matkę, która oczywiście też opiekuje się Kelsey. Bo Kelsey jest sierotą (ktoś zdziwiony?).

Jednak ani kuzynka Emily, ani ciotka Olivia nie są złe, ani nawet wredne. Uwielbiają Kelsey, choć każda w inny sposób.

W drugiej minucie od rozpoczęcia filmu poznajemy JEGO. ON, jest z kolei prywatnym detektywem, który ma do zbadania życie przyszłego męża Emily. Równocześnie, jest byłym facetem Emily. Równocześnie, on i Kelsey przypadają sobie do gustu.

Mniej więcej po dziesięciu minutach ogarnia człowieka wrażenie, że boi się oglądać dalej, doskonale wie, co będzie dalej i za nic w świecie nie wciśnie pauzy, bo to jest tak chore, że aż zabawne.

Chyba nie muszę opisywać dalszej części fabuły?

Harlequinowe postacie

Connor, bo tak nazywa się nasz obiekt uczuć/ detektyw / były mężczyzna Emily, jest wypisz wymaluj bohaterem z harlequinu. Wysoki, z mocno zarysowaną szeroką szczęką i głębokim głosem. Taki Conan Barbarzyńca, ale o dobrym sercu i we współczesnych czasach.

Kelsey z kolei jest śliczną niewiastą, z pieprzykami na twarzy, lekko naiwna, łatwo się pesząca i walcząca o siebie.

Dostajemy także głos zza kadru, Kelsey bowiem wiele rzeczy nam sama tłumaczy, opisując na przykład otaczające postacie lub wysyłając masę smsów, które pod przykrywką łzawej historyjki, mają tak naprawdę powiedzieć widzowi, na co właśnie patrzy. Gdyby miał jakieś wątpliwości.

Kuzynka Emily jest śliczna i tak miła, że nie ma nawet nic przeciwko, by Connor kręcił się wokół Kelsey. Pomimo że Emily została dziesięć lat temu zostawiona przez niego bez słowa. Choć w sumie, może to ona Kelsey tak bardzo nie lubi, skoro jej przed nim nie ostrzega?

Ale oczywiście, nie dajcie się zwieść, bo Connor finalnie jest niewinny i on Emily musiał zostawić, ale to nie była tak naprawdę jego wina.


Ciotka Olivia z kolei musi mieć wszystko pod idealną kontrolą, tak bardzo, że ingeruje nawet w wymarzone rzeczy swojej córeczki – w końcu kogo obchodzi, co panna młoda chce mieć na weselu.

Dodajmy do tego: najlepszego przyjaciela Connora, który jest niezwykle entuzjastyczny, w kontrze z cukiernikiem, który przeżywa kryzys twórczy i zabrania jeść wszystko, co upiecze, bo jest beznadziejne. Oraz trzy druhny: jedną bezpośrednio po rozwodzie, drugą zazdrosną o ślub Emily i trzecia niezdarną, ale uroczą (przynajmniej tak twierdzi Kelsey-narratorka, bo nam niedane jest się o tym przekonać).

Nawet jeżeli w życiu nie staliście obok harlequina, to wiecie, że to idealny przepis na niego.

Ale muszę się poskarżyć, bo w mojej głowie jest powiązanie: harlequin = seks. A tu żadnego seksu nie było, nawet całowali się w ilościach oszczędnych. A to byłby dopiero ciekawy film świąteczny.
Jeżeli miałabym coś dobrego powiedzieć, to chyba tylko to, że aktorka grająca Kelsey nie jest totalnym beztalenciem. Ma nawet całkiem fajną mimikę twarzy. Gdyby tylko w Wigilijnym Weselu miała choć jedną sensowną scenę do zagrania.

Harlequinowy finał

Nie będę udawać – finał mnie zaskoczył. To znaczy, wiecie, ja nie miałam zbytniej styczności z harlequinami. Przewidziałam więc 90% tego, co się wydarzy, bo było to zgodne ze wszystkimi komediami romantycznymi, jakie są na świecie.

Ale to, co klimat harlequinu dorzucił od siebie, sprawiło, że finał przerósł mój zdolności poznawcze mojego mózgu. I nadal przerasta.

Bawiłam się na tym filmie doskonale. I odradzam Wam jego oglądanie. To było takie złe. Choć z drugiej strony, Wigilijne Wesele wywołało w mnie jakieś emocje, w przeciwieństwie do Świątecznego Kalendarza, na którym przysypiałam.

Ale nie. Nie oglądajcie tego.