Film o Aquamanie można ocenić na dwa sposoby. Jeżeli mówimy
tylko o filmach DC, to tak, jest to film świetny, bardzo udany, zabawny i
kolorowy. Jeżeli z kolei mówimy o nim, jak po prostu o filmie superbohaterskim,
to… no cóż, widziałam lepsze, na których nie przysypiałam.
To wszystkie jest bardzo ładne
Aquaman prezentuje się fenomenalnie, tego podważać nie będę, bo
zwyczajnie się nie da. Jednych będą razić kostiumy rodem z lat 90, ale widać,
że był to raczej zabieg celowy, niż przypadek, czy niedopracowanie.
I nie można DC odmówić pomysłu na podwodną Atlantydę. Tętni
życiem, jest wielobarwna, za każdym rogiem czeka nas coś nowego. Kostiumy
bohaterów niczym nie odbiegają od tej wielobarwności i wręcz ziemia wydaje się
zbyt zwyczajna i nudna. No i te podwodne zdjęcia! Naprawdę bałam się ujęć pod wodą, jak będą wyglądać sceny
walki, czy rozmowy nie będą wyglądać za sztuczne. Na szczęście, nic takiego nie
ma.
Gdy bohaterowie chcą chodzić, to chodzą, ale korzystają bardzo
chętnie z pływania, czy unoszenia się w miejscu. A woda dodała do tego
wszystkiego dużo elementów, jakimi można się bawić. Miło też, że po wyjściu na
ląd, każdy z Atlantydów wygląda, jakby potrzebował ręcznika, suszarki i nowych
ubrań.
To, czego żałuję, to tego, że tak dużo czasu spędziliśmy na
ziemi, a nie w samej Atlantydzie. Można powiedzieć, że film starał się to
rozłożyć pół na pół, i mniej więcej mu to wyszło, ale jednak to ta podwodna
część robiła największe wrażenie.
No i kadry. To tych wszystkich pięknych widoków doszła świetna
praca kamery. I choć mam wiele zarzutów (o tym później), to jednak dla samych
widoków i bardzo przemyślanego oraz pomysłowego prowadzenia kamery, warto było
całość zobaczyć w kinie.
Aquaman wie czym jest
Trzeba przyznać, że DC chyba w końcu zrozumiało, że nie da się
rozbić poważnych filmów z gośćmi latającymi w obcisłych gatkach. A już,
szczególnie gdy jeden z bohaterów ma gadać z rybami i nosić wielki widelec.
Aquaman doskonale wie, że jest filmem komiksowym i się tym
bawi. Żartuje, nie próbuje nawet tłumaczyć działania strojów (oprócz Black Manty).
A ciuszki są jak wyciągnięte prosto z komiksów i nikt nie ma zamiaru za to
przepraszać.
Dotyczy to wszystkiego, co się w filmie pojawia. I doskonale, bo
w końcu przychodzimy na film na podstawie komiksów, a nie na dokument o rybach.
Jason Momoa to Arthur aka Aquaman
I to dokładnie na tej samej zasadzie, jak Chris Hemsworth jest
Thorem, czy Robert Downey Jr. urodził się, by być Iron Manem. Nie wyobrażam
sobie, by ktoś lepiej wczuł się w tę postać i rolę. Z jednej strony, niby
zwykły, wysportowany facet, ale mój Blogu, jak ściągnie koszulę, zafaluje
włosami i spojrzy przez ramię… o czym ja to pisałam…?
A tak, jaki Jason Momoa jest przystoj.. tfu, Aquaman!
Jasonowi dość sprawnie partneruje Amber Heard jako Mera. I
wygląda też cudownie. Fajne jest to, że jest nie tylko dodatkiem do Jasona, po
to by się w niej finalnie zakochał, a ona przez pół filmu wzdychała, lecz ma do
odegrania swoją rolę w tej historii. W sumie szkoda, że wrzucili wśród nich ten
romans, bo film doskonale poradziłby sobie tego wątku – ale był on mimo
wszystko wygrany na odpowiednich nutach i widać było, jak i Mera, i Arthur się
w sobie zakochują.
Z pozostałymi bohaterami już różnie bywa. Król Orm (Patrick Wilson) jest jakby trochę z innego filmu. Z kolei
Nicole Kidman pokazuje tworom
Netflixa, co dokładnie oznacza dorosła kobieta o ciele dwudziestolatki i że
spokojnie do roli Yennefer mogli zatrudnić dojrzałą aktorkę.
Długo, dłużej, za długo! Kiedy te napisy?
Moim głównym zarzutem nie
jest to, że my ten film już wdzieliśmy. I to nie tylko, jaką odwrotną wersję
Czarnej Pantery (jak to zauważył po wyjściu z kina znajomy: tak jak tam kibicowaliśmy obecnie panującemu
królowi, to tutaj gościowi, który próbuje króla obalić), bo tak naprawdę
wszystkie filmy typu origin story są w pewnym sensie takie same.
Problem jest taki, że Aquaman jest to bólu przeciągnięty. I to tak
bardzo, że zaczęłam się nudzić jeszcze zanim nasi bohaterowie zabrali się za
wykonywanie głównego zadania. I to problem praktycznie każdego wątku, jaki się
tam pojawił. Przydługi wstęp, przedłużająca się pierwsza utarczka z bratem,
pościg na ziemi, który mógłby się skończyć dużo, dużo szybciej, ta cała
wędrówka za przeznaczeniem, nawet finałowa walka, zanim dojdzie do prawdziwego finału,
trochę trwa.
Szkoda, że ktoś nie stanął nad reżyserem i nie powiedział:
słuchaj, musimy to skrócić z pół godziny. I przyciąć ten film w kilku
miejscach, wyrzucić kilka nieistotnych szczegółów. Naprawdę zrobiłoby mu to na
plus.
W dodatku, pomimo całej
tej rozciągłości, film nie poradził sobie z dwoma przeciwnikami naraz. Black
Manta ma tak mało czasu, że nie ma za bardzo miejsca, by się rozwinąć.
Rozumiemy jego motywy, ale nie dowiadujemy się o nim za bardzo niczego. Skąd ma
kontakty z Atlantydą? Dlaczego Antlantydzi chcą z nim współpracować?
To samo dotyczy Orma. Z jednej strony rozumiemy, dlaczego chce
walczyć z ludźmi i być tym, który zjednoczy wszystkie królestwa, ale znów, za
mało czasu, by chłopaka lepiej poznać. Jest sobie ten zły, co ma chęć bycia
władcą świata. Kropka.
Miałam też ogromny
problem ze zwrotami akcji. Bo jednym sposobem na zmianę fabularną, były
nagłe wybuchy tuż przed twarzami głównych bohaterów. Dosłownie, co chwilę im
coś wybuchało, ktoś ich atakował. Raz, czy dwa, może się to sprawdzić. Ale
potem siedzisz i czekasz, kto ich kto na nich znowu napadnie i co zostanie
znienacka rozwalone. A przecież nie o to chodzi.
Myślę, że Aquaman ma
trochę pecha. Bo pojawił się w roku, gdy mieliśmy kilka perełek w tym
gatunku – jak Infinity War, czy nowy Spiderman (który swoją drogą pokonał Infinity War w moim osobistym odczuciu, ale o
tym za kilka dni). W dodatku wyszedł w tym samym roku, co Czarna Pantera. I
tym samym, dostaliśmy dwa filmy z dokładne tą samą historią. I odwołaniami do
Disneya – tu Mała Syrenka, a tam Król Lew.
Tak sobie myślę, że gdyby go nakręcono w roku, w którym
superhero movies nie wskakują jak grzyby po deszczu, to naprawdę byłby świetnym
kinem rozrywkowym 2018. A tak, to jest ładnym, ale bardzo nudnym widowiskiem.
Bo ja to niedawno widziałam.