Świąteczny Rycerz, czyli nawet w XIV wieku pokochaliby Netflixa



Po Świątecznym Księciu czas na Świątecznego Rycerza. Naprawdę, tytuły filmów świątecznych brzmią, jak „sprawdź 5 słowo na 34 stronie ostatnio przeczytanej książki i dodaj do niego słowo »świąteczny«! Koniecznie napisz nam, co ci wyszło!”.

Jednak tu Was zaskoczę, wcale nie podchodziłam do Świątecznego Rycerza wrogo nastawiona. Wręcz przeciwnie – zeszłoroczny film z Vanessą Hudgens wspominam bardzo dobrze. Choć Zamiana z Księżniczką jest typowym filmem świątecznym, dała mi dużo radości. Pomyślałam, że może tak będzie i tym razem?

Tym bardziej że samą Vanessę jako aktorkę bardzo lubię, ma dziewczyna ogromny talent. Nawet jak film jest nijaki, to ona zawsze działa na jego plus.

No więc jaki był ten Świąteczny Rycerz?

Nie można zaprzeczyć, trudno oderwać od nich wzrok.

Prosto, ale przyjemnie

Fabuła Świątecznego Rycerza jest prosta. Prawdziwy średniowieczny rycerz, Sir Cole, wskutek pewnych wydarzeń zostaje przeniesiony z XIV do XXI wieku. Ma czas do 24 grudnia, by znaleźć i wypełnić swoją misję – tylko wtedy będzie mógł powrócić do swoich czasów.

Wpada na niego nasza główna bohaterka, młoda nauczycielka Brooke, która – co widać już na zwiastunie – potrąca samochodem naszego dzielnego rycerza.

I choć ten zabieg wydawać się może bezsensowny, fabularnie wprowadził bardzo dobre rozwiązanie. Wszyscy zgodnie uznają, że Cole walnął się w głowę i twierdzi, że jest rycerzem. A przebranie? No cóż, to czas świąt, masa osób dorabia w przebraniach.

W przeciwieństwie do Świątecznego Księcia wygłaszane przez Cola poglądy, skąd jest, co robi, jakie jest jego przeznaczenie – od początku do końca traktowane są przez wszystkich jako gadanie biedaka, który nie odzyskał pamięci.

I choć Brooke w pewnym momencie sama zaczyna się zastanawiać, czy może być w tym choć trochę prawdy – jej pomoc nigdy nie wychodzi poza próbę pomocy chłopakowi, który nie wie, gdzie jest. A skoro jego rycerskie przekonanie ma deadline, to dlaczego by nie iść za tym, w co Cole wierzy?


Oprócz zaskakująco rozsądnie napisanej linii fabularnej było jeszcze kilka detali, które mnie zachwyciły.

Pierwszy z nich to reakcja otoczenia na wieść, że Brooke przygarnia Cola do siebie do domu. Zarówno zaprzyjaźniony policjant, jak i siostra Brooke wyrażają zaniepokojenie. Nie robią tego oczywiście zbyt nachalnie, w końcu fabuła romansu musi się toczyć – ale nie ukrywajmy, to jest tak rzadkie w filmach (szczególnie świątecznych), że przyjmuję to z radością.

Drugim jest brak usilnego konfliktu pomiędzy bohaterami – nie okłamują siebie nawzajem, nikt niczego nie ukrywa. Nie ma tu całego filmu oszukiwania drugiej osoby, która potem wzrusza ramionami na te wszystkie kłamstwa i wyznaje miłość aż po grób.

Trzecią rzeczą, jaka mnie urzekła, to mała siostrzenica Brooke, którą Cole uczy walki na miecze. Sa to bardzo urocze sceny, a mała Claire jest po prostu słodka. I nie jest na siłę przemądrzałym dzieckiem, które mogłoby irytować.

Zachwycę się jeszcze poprawną instrukcją schodzenia z jeziora, skutego cienkim lodem. Tak, małe rzeczy, a cieszą ;)


Potknięcia Świątecznego Rycerza

Nie mogło być jednak idealnie. I choć cały film zaliczam na plus, to… no cóż, jest kilka rzeczy, których nie rozumiem.

Zaczniemy od pułapki, jaką jest wrzucanie osoby z przeszłości, do współczesnych czasów. Bo choć twórcy starają się pamiętać, by Cole mówił starą angielszczyzną. I naprawdę fajnie to wychodzi, to jednak nasze czasy różnią czymś więcej, niż sposobem mówienia. Technologia jest dla Cola niczym magia.

I o ile twórcy pamiętają na początku, że Cole ma się wszystkiemu dziwić, tak nagle bez instrukcji umie obsłużyć telewizor (Brooke mu go tylko włącza, ale nic nie tłumaczy). Jakby tego było mało, chłopak od razu popada w binge watching. Ale do tego jeszcze wrócimy.

Sam telewizor jeszcze potrafię wybaczyć, kilka przycisków na pilocie, możemy założyć, że po próbach i błędach Cole wcisnął prawidłowy. A Netflix — jak to Netflix — odtwarza wszystko bez większej ingerencji.


Jednak jazdy samochodem wybaczać nie zamierzam. Bo nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, że to był typowo amerykański samochód z automatyczną skrzynią biegów, to Cole powinien na pełnym gazie wjechać w pierwszą napotkaną rzecz. I na pewno nie mieć pojęcia, jak się nim cofa.

Więc nie, jego nieskładna jazda slalomem nie ratowała sytuacji.

Swoją drogą, jak Brooke mogła mu dać kluczyki do auta? Gość dziwi się, jak działa radio, telewizor nazywa pudłem z obrazkami, ale tak, na pewno wie, jak kierować samochodem. Znaczy stalowym koniem. Good for you, girl.

Scena ta drażni mnie jeszcze bardziej z prostego powodu. Do niczego nie prowadzi. Cole mógłby równie dobrze pójść na spacer. Jazda samochodem miała wprowadzić tylko element komediowy, a zamiast tego, była fabularną pułapką, w którą scenarzyści radośnie wpadli i jeszcze sobie pogratulowali.



Film oczywiście nie darował sobie wszechwiedzącej czarownicy, będącej często gdzieś w tle kadru. Ale czarownicę jeszcze można obronić – w końcu siłą rzeczy, w tym świecie działa magia. Jednak dostaliśmy również doradzającego Mikołaja. Bo na święta, każdy facet dorabiający jako Mikołaj ma świetne rady, jak poradzić sobie z życiem.

I muszę, muszę wytknąć jeszcze jedną rzecz. Bo w filmie dostajemy motyw podarowania psa jako prezent pod choinkę. Pomimo że żadne z rodziców Claire tego psa nie chce. Bardzo mnie ten motyw poraził i pragnę podkreślić – zwierząt nie daje się w prezencie, a już na pewno nie bez wyraźnej zgody rodziców dziecka. Bo to oni się będą tym zwierzakiem zajmować. Takie zachowanie sprawia, że psiaki, koty i inne zwierzaki są wyrzucane, albo lądują w schroniskach.

Problem mam jeszcze ze scenami z uczennicą Brooke. Bo o ile jeszcze w scenie początkowej, całkiem zgrabnie nawiązuje to do tematu filmu, a Brooke jakoś koi złamane serce uczennicy. Tak później dostajemy minutową, gdy Brooke odwołuje wszystko, co powiedziała. A biedna nastolatka ma totalny zamęt w głowie.

I znów, jest to scena totalnie nic nie wnoszącą do fabuły.

Rodzina Brooke jest bardzo sympatyczna. Nie ma tu niemiłej siostry, czy przemądrzałego dziecka.

Wielkie Świąteczne Uniwersum Netflixa

Tak, dobrze czytacie.

Musimy na chwilę do Świątecznego Księcia wrócić, bo… oba filmy dzieją się w tym samym uniwersum. Aldovia jest tu wspomniana jako istniejące państwo.

Więc… czy to oznacza, że tam też istnieje magia? Biorąc pod uwagę fabułę Świątecznego Królewskiego Dziecka oraz fabułę Świątecznego Rycerza, musimy założyć, że tak.

Łączenie tych dwóch światów wydaje mi się strasznie niepotrzebne.

Ale może tylko mi.

Jednak Netflix nie poprzestał tylko na wspomnieniu Aldovii. Cole ogląda Świąteczny Kalendarz oraz Holiday in the Wild. Oczywiście zarywając przy tym noc. W ogóle temat binge watchingu regularnie powraca.

Wskaźnik netflixocepcji wylądował w tym filmie na numerze: 3.


Czy polecam? Myślę, że w ogólnym rozrachunku tak. Nie jest to żaden wybitny film świąteczny, o którym będziecie pamiętać i wracać do niego rok po roku. Jednak nie jest też filmem, przy którym umierają komórki mózgowe. Fabuła sprawiła, że kilka razy się uśmiechnęłam, a na aktorów bardzo przyjemnie się patrzy.

Szczególnie Vanessa potrafi posłać bardzo rozmarzone i maślane spojrzenie.