Jakiś czas temu recenzowałam Wam
Z Mgły Zrodzonego i jego kontynuacje. Zachwyciłam się tym, w jaki Sanderson
kreuje świat, nie mogłam więc przegapić kontynuacji powyższej trylogii i
przeczytałam na początku roku również Stop Prawa którego akcja rozgrywa się
trzysta lat po wydarzeniach z powyższej trylogii. I choć Stop Prawa nie był tak
dobry, jak Z mgły Zrodzony – zabrakło mu zagadki, której puzzle zbiera się w
trakcie czytania – była to bardzo przyjemna lektura.
Ale wszyscy zgodnie powtarzali: Z
mgły zrodzony podoba ci się tak bardzo, bo nie przeczytałaś jeszcze Drogi
Królów. Więc, gdy w końcu dorwałam się do tej ogromnej lektury, byłam pewna
nadziei i obaw. Nadziei, bo Sanderson jeszcze mnie nie zawiódł. Obaw, bo choć
kocham grubaśne lektury, Droga Królów ma ponad 900 stron i jest dopiero… tomem
pierwszym. A zderzyłam się już kiedyś z zachwalanym Eriksonem, który owszem,
stworzył świat, który mnie zachwycił, ale równocześnie zanudził mnie opisami wszystkiego.
Bałam się więc, że tu będzie podobnie. Na szczęśnie nie było. Pochłaniałam tę
książkę strona za stroną, a gdy dotarłam do końca, poczułam rozczarowanie, że
ta książka taka krótka i radość, że ma kontynuację.
Droga Królów ma taki rozmach, że
mogę porównać ją tylko do Władcy Pierścieni oraz Pieśni Lodu i Ognia*. Ale
porównanie to ma Wam tylko zarysować, jak wielki i skomplikowany świat stworzył
Sanderson. Z całym ogromem religii, ras, polityki, miast, państw, tajemnic,
historii – tej bliskiej, jak i całkowicie pradawnej. A my lądujemy w samym
środku intrygi, której nie rozumiemy. Ale to nic. Bo nie rozumieją jej sami
bohaterowie.
*Dla niewtajemniczonych: Pieśni Lodu i Ognia to Gra o tron.
Przy czym, GoT to nazwa pierwszego tomu, z którego nazwę wziął cały serial.
Mówiłam to już przy Mad Maxie,
ale nie cierpię, gdy ktoś na siłę tłumaczy mi świat, w jaki zostaję wrzucona.
Nie ważne, czy w książce, filmie, czy serialu. Lubię poznawać go sama, poprzez
rozmowy pomiędzy bohaterami, obserwując ich zachowanie. Lubię, gdy autor zmusza
mnie do myślenia, do zbierania informacji o religiach, o nastrojach
politycznych, gdy nie mówi mi zza ramienia: ten jest taki i taki, a tamto
dzieje się dlatego. Gdy pozwala mi zobaczyć, co się dzieje, samej wyciągnąć
wnioski i ocenić. Sanderson pokazał, że potrafi rozrzucić puzzle i sprawnie je poskładać
już w Z Mgły Zrodzonym. Ale to, co zrobi w Archiwum Burzowego Światła, jest na
tak wysokim poziomie, że większość pisarzy nie tylko nigdy do niego nie
podskoczy, ale nawet nie widzi go z miejsca w którym stoi. To jest powieść
skonstruowana tak misternie, że w głowie pojawia się tylko jedna myśl:
chciałabym kiedyś umieć stworzyć coś tak doskonałego. Prawdziwego.
Niepowtarzalnego. Ale zostawmy mnie. Wróćmy do Drogi Królów.
Przez ten zabieg, który tak
kocham, Archiwum Burzowego Światła niekoniecznie będzie dobrą książką, dla
tych, którzy mieli by zacząć przygodę z fantastyką. Bo choć w swoim gatunku
jest perfekcyjna, tak dla początkującego czytelnika, nieprzyzwyczajonego do tego,
że musi się nowego świata i zasad nim rządzących nauczyć, może przerosnąć. Bo
Sanderson od razu wrzuca nas w świat pełen nowych nazw, ras zwierząt, ras
ludzi, języków. Doskonałym przykładem są tu choćby Spreny – nikt nigdzie nie
tłumaczy, czym one właściwie są. Poznajemy ich zachowania, akceptujemy ich
obecność, z czasem zaczynamy rozumieć
jaką funkcję pełnią, ale nikt nigdzie nam tego wprost nie tłumaczy. Dla
miłośnika fantastyki taka książka jest jak wcześniejsze gwiazdka, choinka i
prezenty w lutym. Dla początkującego czytelnika, nawał nazw, krain, rzeczy
których nie rozumie, a które podawane są w sposób, jakby miał je rozumieć, może
być zbyt przytłaczający.
Jak na tak wielką historię przystało, nie
śledzimy poczynań jednego bohatera, a czwórki – choć przyznam, że sama
doliczyłabym się większej ilości. Ale jest czworo bohaterów, których możemy
nazwać głównymi, choć tak naprawdę każdy z nich ma bardzo różny nacisk na
rozwój historii. Dla mnie najciekawszym bohaterem był Kaladin, którego można uznać
za bohatera wiodącego w tym tomie, bo jego jedynego poznaliśmy najlepiej – nie tylko razem
z jego obecnymi wydarzeniami, ale i przeszłością. Niecierpliwie wypatrywałam
jego wątków, choć pozostałe były równie ciekawe i zajmujące, tak Kaladin
przypadł mi do gustu najbardziej. Co zaskakujące, nie potrafiłabym
wskazać postaci, która mnie nudziła. O ile w Pieśniach Lodu i Ognia, miałam
bohaterów których uwielbiałam śledzić i takich, których perypetie czytałam na
zasadzie przebrnij przez to jak
najszybciej, tak Sanderson bardzo sprawnie uniknął tej pułapki.
Co więcej, każda z postaci jest
jakaś. Ma swój charakter, ma swoje motywy, które ją napędzają. Każda z nich ma
przeszłość, czujemy to, nawet gdy niewiele się o niej w książce mówi. Każda z
nich przeżyła coś, co sprowadziło ją do takiego, a nie innego sposobu myślenia
i patrzenia na świat. I dotyczy to nie tylko bardziej i mniej głównych
bohaterów (jak mówiłam, niby w opisie wymieniona jest czwórka, ale w
rzeczywistości jest ich więcej), ale także tych, znajdujących się na dziesiątym
planie i wspominanych raz na 100 stron. Aż nie chcę się uwierzyć, że jeden
człowiek, mógł wymyślić tyle różnych mentalności. I tak, ja wiem, pisarze
obserwują i przenoszą swoje obserwacje na grunt powieści, ale jednak czym innym
jest stworzyć opowieść obyczajową, osadzoną w naszej kulturze i przenieść tam
znane zachowania i myślenie, a czym innym stworzyć cały rozległy świat i
wrzucić w niego tak różnorodne spostrzeżenia.
I choć nie będę ukrywać, że
zdarzały się mniej ekscytujące momenty powieści (ale jak na 960 stron było ich
zadziwiająco mało), to zaskoczyło mnie równocześnie to, jak niewiele rzeczy
tak naprawdę się wydarzyło od początku do końca. Bo nasi bohaterowie wbrew
pozorom nie gonili po całej krainie jak opętani, zajmowali się swoimi rzeczami
i problemami w swojej najbliższej okolicy – a ta była zróżnicowana, bo
przeskakujemy od dworzan i królewskiego towarzystwa, poprzez naukowe kręgi, do
niewolników, a wszystko jest tak samo pasjonujące. Nie wiedziałam, że to w ogóle
jest możliwe, napisać 960 stron w których nic się nie dzieje i równocześnie
dzieje się tak dużo, że czyta się z zapartym tchem.
Sanderson zrobił też jeszcze
jedną rzecz, którą bardzo cenię u wybitnych pisarzy fantastyki. Przemycił
komentarze społeczne, a najbardziej widoczny jest ten, dotyczący rasizmu. Bo w
Drodze Królów, o tym, jaką pozycję społeczną zajmujesz – uprzywilejowaną, czy
nie – określa kolor oczu. Przyznam, że czułam się dziwnie, czytając, że takie
osoby jak ja, o jasnych oczach, zajmują tak wysokie stanowiska, tylko z tego
powodu. Czy uderzyłoby mnie to jeszcze bardziej, gdybym miała je ciemne?
Nie wiem. Ale Sanderson w sposób mistrzowski skomentował, jak bezsensowne jest
opieranie się tylko na kolorze, czy to skóry, czy oczu właśnie. I wielkie
gratulacje należą mu się za to, że wybrał tak zwykły element, coś na co my nie
zwracamy żadnej uwagi w naszym rzeczywistym świecie. Przez cały czas czytania,
ciśnie się na usta, jak absurdalny jest to podział. Pozostaje mieć nadzieję, że
czytelnicy Drogi Królów wyciągną z tego wnioski i zastanowią się, czy równie
absurdalny nie jest podział na kolor skóry.
Równocześnie dostajemy całą gamę
kulturowych konwenansów, jak to, że mężczyźni nie mogą czytać, bo to jest
zajęcie kobiece, czy zasłanianie jednej ręki materiałem. Zachowania, które dla
czytelnika nie żyjącego w tym świecie, są zaskakujące i irracjonalne, ale do
których szybko się przyzwyczaja. Nie uciekamy też od komentarzy religijnych,
jak np. o mieszaniu się religii z państwem, czy o celowość prowadzenia wojen.
Sanderson zebrał wszystkie bolączki naszego współczesnego świata, wrzucił je do
swojego wymyślonego i nie podał żadnej odpowiedzi. Pokazał doskonale znane nam schematy,
odesłał do kąta i kazał się zastanowić. Zadziwiające, jak wiele rzeczy okazuje
się bezsensownymi działaniami, gdy zobaczy się je z zupełnie innej perspektywy.
Historia na początku wydaje się
porozrzucana, nieskładna, bohaterowie zdają się zajmować tak odległymi rzeczami
i problemami, że wydaje się wręcz niemożliwe, by kiedyś połączyć to w jedno.
Sanderson nie tylko łączy to w zgrabną całość, sprawiając, że ostatnie 200
stron czyta się dosłownie na jednym wdechu i nie robi przerwy nawet na
jedzenie. Funduje nam taki finał, że jeżeli ktoś przewidział taki rozwój wydarzeń
i taką odpowiedź, czapki z głów. Naprawdę.
Droga Królów otwiera cykl
Archiwum Burzowego Światła i jest to cykl, którego poszukuje każdy miłośnik
fantastyki. I choć zawsze będę powtarzała, że doceniam Tolkiena i Władcę
Pierścieni, tak jego świat był zawsze dla mnie zbyt czarno-biały. Sanderson nie
tylko nie funduje nam świata, gdzie mamy jasno wyróżnione dobro i zło – ciężko
zresztą stwierdzić, czy w całej tej rozgrywce akurat stoimy po jasnej stronie
mocy – ale oferuje całą paletę barw. Od różnorodnych państw i świata tak
odległego, że sami bohaterowie nie pojmują go w całości i nie znają każdego
państwa, po samych bohaterów, którzy na pewno gdzieś istnieją, bo to nie jest
możliwe, by ktoś tak rzeczywisty, mógł funkcjonować tylko na kartach powieści.
Zamknęłam tę książką z ciężkim
sercem i poczuciem, że kompletnie nie wiem co z sobą zrobić. Wiem, że czeka na
mnie jeszcze część druga, a część trzecia ma się podobno ukazać w tym roku. Na
kolejne będzie trzeba poczekać (choć może nie będzie tak źle, bo ostatnia,
piąta podobno planowana jest na 2020 rok. [Okazało się, że części ma być dziesięć, a nie pięć, yay!]). Ale uczucie, że nie mam pod ręką
niczego, co jest równie dobre, jest obecnie przytłaczająca. Na szczęście jestem
na początku przygody w tym niesamowitym świecie i czeka mnie jeszcze dużo wspaniałej zabawy.
I zastanawiam się tylko, dlaczego
jeszcze nie pobiegliście kupić Drogi Królów?
Książkę możecie kupić tutaj: "Droga królów" Brandon Sanderson (link afiliacyjny Ceneo, nie jest to współpraca z wydawnictwem)
0 Komentarze